Ta kariera wyglądała jak pewien generacyjny model. Urodził się w Nowym Jorku w 1926 r. jako Anthony Dominick Benedetto, rzecz jasna we włoskiej rodzinie. Śpiewał już jako nastolatek, dorabiając sobie w restauracjach, bo w Nowym Jorku czasów Wielkiego Kryzysu rodziny biedniały, a perspektywy artystycznego rozwoju (Tony interesował się malarstwem) zmniejszały się szybko. Ostatecznie talent szlifował, śpiewając w rozrywkowych oddziałach armii amerykańskiej podczas II wojny światowej – dopóki, jak twierdzi legenda, nie umówił się na obiad z czarnoskórym kumplem ze szkoły i przeniesiono go jako nielubianego Włocha prosto na pole walki.
Jako żołnierz brał udział m.in. w wyzwalaniu obozu w Dachau. To doświadczenie – opisane we wspomnieniach jako „fotel w pierwszym rzędzie z widokiem na piekło” – nauczyło go jednego: pozostał zatwardziałym pacyfistą, podobno był jako artysta elastyczny, ale sprawiał trudności, ilekroć próbowano go wpisać w jakiś militarny kontekst.
Tony Bennett nie przepracował ani dnia
Zauważony po wojnie przez telewizyjnego gwiazdora Boba Hope’a i ściągnięty do występów na małym ekranie, skrócił nazwisko do prostszego – Tony Bennett – a później podpisał kontrakt z Columbia Records i zaczął nagrywać standardy, które szybko na początku lat 50. zrobiły z niego gwiazdę. Ale to nie hity z początku kariery, tylko albumy w jazzowo-orkiestrowych aranżacjach z przełomu lat 50. i 60. warto sobie odkurzyć przy okazji smutnego pożegnania: jego nagrania u boku Counta Basiego albo płyta „I Left My Heart In San Francisco” to wybitne przykłady bigbandowej wokalistyki tamtej epoki. Tytułowa piosenka z tego albumu przyniosła Bennettowi dwie nagrody Grammy, jego pierwszy wyprzedany wieczór w Carnegie Hall, zrzeszenie amerykańskich wydawców muzycznych RIAA umieściło jego wykonanie na liście najwybitniejszych piosenek XX w., a w San Francisco wystawili za nie po latach nowojorczykowi pomnik z brązu.
Z czasem oczywiście jego muzyczną półkę z list bestsellerów wyparły kolejne gatunkowe inwazje, Bennett pozostał jednak dziarskim przykładem pozytywnie myślącego bohatera rynku muzycznego. Nie rozpaczał, pracował, choć podchodził do tego z lekkością i dystansem. „Nie przepracowałem dnia w swoim życiu” – żartował, odgrażając się w wywiadach, że nigdy nie pójdzie na emeryturę, bo chce udowodnić, że w wieku stu lat można śpiewać jak 45-latek.
Był też mentorem dla innych. Michael Buble – jeden z odnowicieli tej samej amerykańskiej tradycji wokalnej – poprosił go kiedyś o poradę zawodową. „Kradnij od wszystkich. Jeśli kopiujesz jednego, to złodziejstwo, ale jeśli od wszystkich – to tylko research” – usłyszał od Bennetta, który sam powoływał się na staranny research w repertuarze Sinatry, Presleya i Deana Martina. Choć ten pierwszy – co potwierdzał – zazdrościł mu umiejętności, uważając za najlepszego z żyjących wokalistów.
Czytaj też: Król festynów, czyli Elvis według Luhrmanna
Robił to, co lubił
Przez ostatnie dekady Bennett robił z grubsza to, co lubił, czyli dostarczał ludziom rozrywki. Notując przy tym regularne powroty – to w latach 80., kiedy wrócił do ulubionej Columbii, to znów w roku 1995, gdy wpisał się w modę na koncerty „bez prądu” i odebrał Grammy za nagranie „MTV Unplugged”. Wspominał go kilka lat temu na naszych łamach (w rozmowie z Danielem Passentem) Wojciech Fibak, który kiedyś podróżował samolotem Donalda Trumpa, a lecący obok Tony Bennett dopytywał, czy wiszący w samolocie obraz Renoira to oryginał (oczywiście nie był). Bennett był przez ostatnie dekady życia tym, kim zostawał każdy crooner – obwoźną atrakcją dla wyższych sfer. W Las Vegas śpiewał jeszcze jako 93-latek, choć wcześniej – w 2016 r. – zdiagnozowano u niego Alzheimera.
Profesję croonera – wokalisty z piękną barwą dobrze wypadającą w kontakcie z mikrofonem i klasycznym repertuarem amerykańskich standardów (Bennett potrafił długo opowiadać o intymności śpiewania, którą to oznaczało) – wyparli z wielkich scen piosenkarze o innej ekspresji, a przy tym często autorzy własnego repertuaru. Bennett i z tym sobie poradził – w ostatnich dekadach życia wymyślał się na nowo jako sędziwy wykonawca duetów, nagrywający z Dianą Krall, Lady Gagą, Amy Winehouse czy k.d.lang. A także z Paulem McCartneyem, George’em Michaelem i Eltonem Johnem. Ze stylem i aktywnie do ostatniej chwili.
„Tony pozostawił nas dziś, ale przecież ledwie parę dni temu siedział przy fortepianie i jako ostatnią piosenkę w życiu zaśpiewał swój pierwszy hit: »Because of You«”. W 1951 r. nagrał ją dla Columbii i przez dziesięć tygodni nie schodziła z pierwszego miejsca listy „Billboardu”. Inne czasy, inne tempo, może nawet inna wrażliwość, ba – inny głos, bo barwa Bennetta od tamtej pory mocno się obniżyła. Tylko klasa przez ponad 70 lat niezwykłej kariery ta sama.