W czerwcu decyzję o budowie fabryki półprzewodników w Magdeburgu (Saksonia-Anhalt) ogłosił amerykański Intel, a w tym tygodniu gigantyczną inwestycję tego typu w Dreźnie (Saksonia) zapowiedział tajwański koncern TSMC z kilkoma innymi partnerami. Niemieccy politycy triumfują – zarówno mało dziś popularny rząd federalny pod kierunkiem kanclerza Olafa Scholza, jak i władze dwóch wschodnich krajów związkowych. Oto nasz zachodni sąsiad ma się stać centrum produkcji układów scalonych w Europie, co z jednej strony zwiększy ponoć bezpieczeństwo gospodarcze całego kontynentu (dziś uzależnionego od importu półprzewodników przede wszystkim z Azji), a z drugiej będzie impulsem rozwojowym dla terenów wokół Magdeburga i Drezna.
Czytaj też: Polska wchodzi do gry o chipy. Tu nie chodzi o wkręcanie śrubek
Niemcy hojni dla prywatnych firm
Jednak nie wszyscy dołączają do tego chóru zachwytów. Wielu niemieckich ekonomistów ma wątpliwości, bo władze obu koncernów uzyskały od władz obietnice ogromnych subwencji. W sumie Niemcy wesprą budowę fabryki Intela kwotą ok. 10 mld euro, a kolejne 5 mld dostanie konsorcjum wokół tajwańskiego TSMC.
Nasz zachodni sąsiad nieprzypadkowo okazał się tak hojny dla prywatnych firm. Niemcy z jednej strony potrzebują półprzewodników chociażby dla swoich koncernów motoryzacyjnych czy prężnej branży maszynowej. A z drugiej same nie mają żadnego potężnego producenta takich kluczowych elementów. Tymczasem najpierw pandemia, a potem rosyjska agresja na Ukrainę przekonały niemieckich polityków, że nie można polegać na imporcie strategicznie ważnych produktów. Ani z Chin, które przecież w każdej chwili mogą zaatakować Tajwan, ani właśnie z samego Tajwanu, którego przyszłość jest, niestety, trudna do przewidzenia.
Jest jeszcze jeden powód tej hojności dla producentów półprzewodników. To próba rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi, które znacznie chętniej niż Unia Europejska rozdają dziś subwencje i przywileje podatkowe, aby tylko ściągnąć do siebie wielkie inwestycje. W tym wyścigu z Amerykanami i tak nasz kontynent sromotnie przegrywa, bo nie może się zdecydować, ile pieniędzy podatników jest gotów wydać na takie prezenty. Niemcy najwyraźniej uznali, że tym razem oszczędzać nie warto, bo za kilka lat może się okazać, że ich gospodarka zostanie odcięta od tlenu, czyli od układów scalonych, bez których żadna nowoczesna branża nie jest w stanie funkcjonować.
Czytaj też: Mała kostka, wielka zmiana. 50 lat układów scalonych
Zyskają bastiony AfD?
Ale nie brakuje u naszego sąsiada głosów krytycznych, zwracających uwagę, że producenci półprzewodników po prostu wykorzystują okazję i eskalują swoje żądania, rozgrywając przeciw sobie Azję, Europę i Amerykę. Nie wiadomo, czy tak ogromne inwestycje rzeczywiście okażą się impulsem rozwojowym dla całej gospodarki. Być może te kilkanaście milionów euro lepiej byłoby zainwestować w inny sposób, np. w mniejsze niemieckie firmy, aby to one w przyszłości stały się jednymi ze światowych liderów w branży półprzewodników.
Pozostaje też problem siły roboczej, a dokładnie jej braku. Niemiecki rynek pracy jest uzależniony od napływu imigrantów, co równocześnie ostro krytykuje skrajnie prawicowa Alternatywa dla Niemiec (AfD), która w sondażach ma nawet ponad 20 proc. poparcia. Najsilniejsza ta partia jest właśnie we wschodnich krajach związkowych, które teraz mają skorzystać dzięki fabrykom półprzewodników.
Najwyraźniej zagraniczni inwestorzy uznali, że deszcz pieniędzy od niemieckiego podatnika wart jest podjęcia ryzyka i wyboru regionów, gdzie wielu mieszkańców sympatyzuje z hasłami ksenofobicznymi, nacjonalistycznymi, a nawet prorosyjskimi. To właśnie te ostatnie odróżniają AfD od PiS. I właściwie tylko one.