Wojna Biedronki z Lidlem o to, która sieć zasługuje na miano najtańszej, ma swoje konsekwencje. Pozornie bardzo atrakcyjne ceny mleka, masła, mandarynek czy cukru nie mogą przecież przynosić strat właścicielom sklepów. Zatem im agresywniejsze promocje, tym bardziej skomplikowane ich warunki. Na problem zwrócił uwagę Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, zasypywany skargami od zdezorientowanych klientów. UOKiK na razie nikomu nie postawił zarzutów, ale prowadzi postępowanie wyjaśniające. Sprawdza, czy ceny w sklepach podawane są w jasny i zrozumiały sposób. Pod lupę Urząd wziął nie tylko Biedronkę i Lidla, ale także Kaufland, Żabkę, Dino, Netto, Auchan i Carrefour. Czyli właściwie wszystkich głównych graczy na polskim rynku dyskontów, supermarketów i hipermarketów.
Cena za jedną sztukę trudna do znalezienia
A z pewnością jest co badać. Najpoważniejszy chyba problem to tzw. wielopaki. Zarówno małe, jak i duże sklepy kuszą niższą ceną, ale zastrzegają, że w ramach jednej transakcji trzeba kupić kilka sztuk tego samego produktu. Najczęściej dwie lub trzy, ale czasem nawet sześć albo więcej. Kłopot w tym, że wyeksponowana cena (zarówno w reklamach, jak i na półce) dotyczy jednej sztuki w ramach promocji wielopaku. Łatwo dowiemy się, ile procent ponoć możemy dzięki temu zaoszczędzić. Tymczasem cena dla tych, którzy chcą kupić pojedynczy produkt (albo mniej sztuk niż znajduje się w aktualnym „promocyjnym” wielopaku), podana jest najczęściej dużo mniejszą czcionką. Czasem nawet niełatwo ją znaleźć. To oczywista próba wprowadzenia klienta w błąd. Miejmy nadzieję, że UOKiK zmusi sieci handlowe do uczciwej promocji wielopaków. To cena jednostkowa jest podstawową i to ona powinna być zawsze na pierwszym miejscu.
Czytaj także: Pułapki sklepowych promocji
Trzy ceny na jeden produkt
Drugi, coraz większy problem to agresywne zachęcanie klientów do korzystania z kart lojalnościowych, a szczególnie aplikacji mobilnych. Jeszcze niedawno należało tylko zwrócić uwagę, czy promowana cena dostępna jest dla wszystkich, czy tylko dla tych, którzy przy kasie udowodnią, że korzystają z programu lojalnościowego danej sieci. Teraz jednak handlowcy chcą zmusić do korzystania zwłaszcza z aplikacji na smartfony. Bo to dzięki nim budują szczególnie intensywną więź z klientem. Pojawiają się zatem promocje, w ramach których obowiązują już trzy ceny: z aplikacją (to oczywiście najtaniej), ze „zwykłą” kartą lojalnościową i bez takich akcesoriów (najdrożej). Zwykły klient musi uważnie studiować informacje zawieszone w sklepach, zastępujące normalne cenówki. Na coraz większych kartkach znajdzie także ceny tzw. regularne i te sprzed wprowadzenia obniżki.
Czytaj także: Nie otwieramy. Niedziele handlowe pozostaną wyjątkiem, a nie regułą
Trudno zorientować się w tym chaosie informacyjnym. Teoretycznie sieci nie łamią prawa, komplikując w ten sposób życie konsumentów. Mogą na przykład kazać kupującym aktywować kupony czy wyświetlać oferty w aplikacjach, żeby dało się skorzystać z obniżki. Jednak równocześnie sprzedawcy muszą informować o tym w przejrzysty sposób. Tymczasem doszliśmy już do takiego stopnia skomplikowania promocji, że przekazanie o niej szybkiej i jasnej informacji w warunkach sklepowych staje się po prostu niemożliwe.
Omnibus kontra spryt handlowców
Teoretycznie po naszej stronie stoi prawo, ale teoria nie wytrzymuje zderzenia z polską praktyką. Unijna dyrektywa Omnibus ma chronić klientów przed fałszywymi promocjami. Zmusza ona sprzedawców do tego, aby podali najniższą cenę produktu z ostatnich 30 dni. W przypadku towarów z krótkim terminem przydatności do spożycia (a to znaczna część żywności) wystarczy tylko podanie ceny sprzed wprowadzenia obniżki. Jednak Omnibus nie jest w stanie poradzić sobie z pomysłowością handlowców. Powinna działać w tej sytuacji przede wszystkim reguła zdrowego rozsądku. Tyle że on musi polec w starciu z marketingowymi strategiami największych sieci. A są one stosunkowo proste. Należy dotrzeć do klienta z jednym przekazem: u nas najtaniej! W tej walce dozwolone są wszystkie chwyty mające zaciemnić obraz, utrudnić porównywanie cen i zwiększyć ryzyko pomyłki konsumenta. Oczywiście pomyłki na jego niekorzyść, bo przecież większość osób, które zapłacą więcej, niż się spodziewały, albo tego nawet tego nie zauważy, albo podda się i pójdzie do domu.
Czytaj także: Kupujemy mniej, bo nas nie stać. Tak źle jeszcze nie było
Żonglerka cenami. Ale czy płacimy mniej?
Aby jeszcze ułatwić sobie żonglowanie cenami i promocjami, sieci inwestują w tzw. elektroniczne cenówki. Pod tym względem liderem na naszym rynku jest Lidl, ale w jego ślady zamierza pójść Biedronka. Wszystko po to, żeby można było łatwo i szybko zmieniać ceny, a jednocześnie nie narażać się na kary ze strony UOKiK za nieprawdziwe informacje na półkach. Elektroniczne cenówki odciążają pracowników, którzy popełniają błędy przy oznaczaniu cen, bo jest ich po prostu zbyt mało w wielu sklepach. Tymczasem liderzy polskiego rynku potrafią zmieniać ceny już nawet w trakcie dnia, aby nie dać się wyprzedzić konkurentowi. Albo zatem UOKiK znajdzie instrumenty, by powstrzymać to szaleństwo, albo my jako klienci już zupełnie stracimy kontrolę nad zakupami. Myśląc, że płacimy coraz mniej, będziemy wydawać coraz więcej. Ale może właśnie o to w tym całym zamieszaniu chodzi?