Nie ceruję biskupich skarpet
Coraz więcej kobiet w Kościele. „Nie ceruję biskupich skarpet”
Jarosław Makowski: – W czasie pięciu lat swojego pontyfikatu Benedykt XVI nie wygłosił żadnego ważnego przemówienia do kobiet. Czy to znak, że kwestia kobieca w ogóle go nie interesuje?
Marinella Perroni: – Nie wiem, dlaczego papież milczy na ten temat. Jeśli mnie pan jednak zapyta, czy to dobrze, czy źle, to nie odpowiem wprost.
A jak?
Jakiś czas temu dwie kobiety, Liliana Cavani i Emma Fattorini, znane szerokiej opinii publicznej postacie włoskiej kultury, na łamach prasy zaapelowały do papieża, by zwołał synod w sprawie kobiet. Moja reakcja, podobnie jak dużej części włoskich teolożek, była daleka od entuzjazmu...
Dlaczego?
Sądzimy, że kolejne oficjalne słowa i dokumenty na temat kobiet nie są już nam potrzebne. Tych słów o kobiecie w Kościele, jej roli, jest zbyt wiele. Dziś przychodzi moment, by to, co zostało na temat kobiet powiedziane, zostało w końcu wysłuchane przez wszystkich wiernych i przekute w życie. Trzeba też skończyć z tym, że nieustannie ktoś z góry poucza nas, co my, kobiety, mamy robić, jak się zachowywać, wyznaczając nam zadania i misje.
Czyli dobrze, że papież milczy w kwestii kobiecej?
A cóż nowego Benedykt może powiedzieć? Przecież, gdy idzie o ordynację kobiet, sprawa, przynajmniej oficjalnie, jest zamknięta. Papież nie przyłoży ręki, by ponownie otworzyć dyskusję. Nie zrobi nic, aby debacie o święceniach kobiet dać nowy impuls. Zgoda, że Benedykt przygotuje poprawny wykład eklezjologiczny i dogmatyczny o roli i miejscu kobiety w Kościele, ale nie zasiądzie do stołu, by szczerze i otwarcie z nami o tym podyskutować.
W czerwcu przypada 15 rocznica słynnego „Listu do kobiet” Jana Pawła II. Zapewne z tej okazji znów padnie szereg wzniosłych słów dotyczących kobiet, ich roli w Kościele. Jednak, mimo iż w Kościele dużo mówi się o kobietach, to zdecydowanie za mało się ich słucha.
Dzieje się tak, ponieważ, po pierwsze, Kościół mówi o kobietach, ale nie pozwala im mówić. Po drugie, jeśli nawet kobiety mówią, nikt nie traktuje ich głosu poważnie. Dominuje polityka obojętności: a niech sobie pogadają. Zresztą podobny mechanizm dostrzegam w kulturze laickiej, która jest równie impregnowana na głos kobiet, co kultura religijna. My, jako kobiety i teolożki, od lat prowadzimy szereg poważnych studiów, jednak w kręgach kościelnych niewiele osób interesuje się naszymi badaniami.
Co Kościół traci ignorując głos kobiet?
Traci połowę życia! Jeśli nie trzy czwarte.
Kościół zdaje się nie dostrzegać, że kobiety zwiększając swoje prawa w świeckiej kulturze zaczynają się ich domagać także w przestrzeni kościelnej.
Może to zakrawa na paradoks, ale w Kościele tylko jedne drzwi tak naprawdę są dla nas kobiet zamknięte. To drzwi do święceń kapłańskich i kościelnej hierarchii. Inne rzeczy już dawno zostały przez kobiety zdobyte – np. nauczanie teologii, przewodzenie grupom religijnym. Ale te drzwi – rzekłabym najważniejsze – wciąż są pilnie strzeżone. Przede wszystkim ze względu na hierarchiczną strukturę Kościoła. By dobrze oddać problem, można powiedzieć tak: 99 proc. przestrzeni kościelnej jest dla nas dostępna, ale ten jeden procent – kluczowy – pozostaje nieosiągalny.
Ale w praktyce kościelnej rola kobiety nadal sprowadza się do funkcji służebnej – prania księżowskich szat liturgicznych, cerowania sutann...
To nieprawda, że kobiety są tylko służącymi. Dziś możemy, czego jestem najlepszym przykładem, uczyć teologii. Nie ceruję biskupowi skarpet. Zgodzę się natomiast, że kobiety, które – choćby poprzez nauczanie – mają wpływ na kształcenie wiernych, nadal są w mniejszości. Bywają nawet marginalizowane. Zdaję sobie jednak sprawę, że gdyby Kościół chciał cofnąć się i tym samym zablokować to, co już zostało przez kobiety osiągnięte, może to zrobić bardzo łatwo.
Lucetta Scaraffia, publicystka „L’Osservatore Romano”, napisała, że „gdyby kobiety miały więcej do powiedzenia i mogły mówić swobodnie, na pewno zerwałyby zasłonę milczenia otaczającą nadużycia seksualne ze strony duchownych. Kobiety, z natury bardziej skłonne do obrony dzieci w takich przypadkach, oszczędziłyby więc Kościołowi skandalu z tego powodu”. Czy pani profesor podziela ten pogląd?
Moim zdaniem jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Jest za to dla mnie jasne, że Kościół musi stawić czoła tym członkom swojej wspólnoty, przede wszystkim księżom, którzy dopuścili się zła pedofilii. Nie chodzi mi o to, by pedofilów po prostu wyrzucić z kościelnej wspólnoty, ale by spojrzeć na nich jako osoby chore, które potrzebują naszej pomocy. Słyszałam też pogląd, iż pedofilia wzrosła, gdyż kobiety są dziś mniej dyspozycyjne dla mężczyzn. Biedni mężczyźni przerzucają więc swoją uwagę seksualną na dzieci, w ten sposób dając upust swym seksualnym żądzom. Taki typ myślenia jest dla mnie obrzydliwy, gdyż winą za grzech męskiej pedofilii obarcza się kobiety.
Nie zgadzam się też, że celibat jest źródłem pedofilii. Jak wiemy, pojawia się ona wszędzie – w rodzinach, szkołach, domach dziecka... Jasne, że Kościół za swoje grzechy, grzechy swych kapłanów, musi wziąć odpowiedzialność, gdyż nie potrafił spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że część księży miała i ma poważne kłopoty ze swoją seksualnością. Ignorowanie tego faktu było błędem. I dziś trzeba ponieść jego konsekwencje.
A zatem wątpi pani, że więcej kobiet w strukturach decyzyjnych Kościoła zapobiegłoby skandalowi pedofilii czy innym nadużyciom?
Mogę sobie wyobrazić, że do owych gremiów trafią kobiety, które będą myślały analogicznie jak dotychczasowi księża i biskupi, którzy kryli księży pedofilów. Dziś Kościół dostrzega rozmiar swoich zaniechań w tej sprawie, tyle że nie informują go o tym wierni, ale adwokaci ofiar. Ponadto, mówiąc szczerze, w kręgach kościelnych obracają się kobiety, których nigdy nie chciałabym widzieć jako te, które pełniłyby ważne funkcje kościelne. Nie dlatego, że są kobietami, ale dlatego, że zdradzają poglądy, które utwierdzają religijny patriarchat. A więc dziś nie spieramy się o to, czy do gremiów decydenckich „wepchnąć” 10 czy 20 kobiet. Spieramy się o to, jakie to są czy też mają być kobiety.
To zastanawiające skąd u nich tak mocno antyfeministyczne poglądy.
Bo odczuwają strach. Boją się łatki, że są inne, że są feministkami. Tym bardziej w Kościele, gdzie słowo feminizm nie ma dobrej prasy. Dlatego prym wiodą tu tylko tzw. dobre kobiety, które bez mrugnięcia okiem akceptują kościelne nauczanie na swój temat i rolę, jaką wyznaczają im mężczyźni. Szkoda tylko, że zazwyczaj kobiety te stanowią odwzorowanie potrzeb Kościoła, a nie są tymi, które prowokują do zmiany rzeczywistości i otwartej dyskusji. Tak, mam wielu przyjaciół teologów mężczyzn, którzy są bardziej otwarci w kwestii kobiecej niż same kobiety.
Kobiety boją się zaakceptować tę nową świadomość, która prowadzi nas do emancypacji i pełnej równości. Wolą wrócić do modelu, gdzie kluczowe kategorie organizujące życie kościelne to poddaństwo i posłuszeństwo. W krajach, gdzie studia teologiczne nie są sklerykalizowane, kobiety i mężczyźni – ogólnie świeccy – mogą uczyć religii. W państwach takich jak Włochy czy Polska, gdzie teologia równa się kler, albo będziesz należał do kleru, albo będziesz szedł drogą pod górę. Kobiety świadome swej godności z natury rzeczy wciąż jeszcze muszą wybierać tę drugą ścieżkę. Istnieją jednak i takie, które trzymają się starego paradygmatu teologicznego, gdzie Bóg równa się kler, gdzie teologia równa się kler. Z takiego porządku kobieta jest wykluczona.
Czyli prawdziwej wiary mogą nauczać tylko księża? Nie mężczyźni świeccy, a już broń Boże kobiety...
Na szczęście już tak nie jest, gdyż zaczyna brakować księży. Ale sytuacja wciąż jest trudna. Doskonale widać to nawet w kulturze laickiej. Przykładowo, dziennikarze, jeśli chcą zdobyć komentarz na temat jakiegoś wydarzenia religijnego lub wiary, dzwonią zazwyczaj do księży. Klerykalizm jest wciąż mocno zakotwiczony w świadomości społecznej. Czasami można też odnieść wrażenie, że w Kościele rządzi logika, iż lepiej, by upadła parafia, niż miano by oddać ją w zarządzanie osobom świeckim.
Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że – nawet we Włoszech – mamy parafie, które są zarządzane przez kobiety. To one zajmują się duszpasterstwem i organizują życie parafii, oczywiście poza sprawowaniem eucharystii. Co więcej, parafianie doskonale wiedzą, że to kobiety. Tyle że głośno się o tym nie mówi. Krótko mówiąc: kobiety stanowią odpowiedź na kryzys, z jakim zmaga się dziś Kościół, ale w obecnym układzie nie będą zdolne, by na dobre go przezwyciężyć.
W Kościele, szczególnie w Polsce, kobieta wciąż jest podejrzana. Po pierwsze dlatego, gdyż jawi się jako kusicielka – może uwieść księdza. Po drugie, coraz więcej kobiet bywa singielkami, rezygnując z bycia żoną i matką.
To poważny problem. Kobiety niewyświęcone, nie żony, nie matki, nie posiadają instytucjonalnej legitymizacji kościelnej. Kościół nie akceptuje sytuacji, gdy coś/ktoś wymyka się utartym strukturom. Wiele kobiet teolożek – choćby jak ja – nie wyszło za mąż. I to jest fakt – nasz wybór. Czy wynika stąd, że jestem gorszą katoliczką?
Druga sprawa: kwestią poważniejszą niż kobieta kusicielka jest dziś w kościelnych instytucjach homoseksualizm. Problem seksualności staje się palący i Kościół musi go gruntownie przemyśleć. Nikt już nie wierzy, że kobieta może być dla księdza zagrożeniem. Pamiętam jednak, kiedy uczyłam na uniwersytecie, to jeden z moich kolegów jezuitów, przechodząc obok mnie, nie patrzył mi prosto w oczy. Zazwyczaj spuszczał wzrok, patrząc na swoje buty. Zapytałam go, co się dzieje. Opowiedział: tak byłem uczony w seminarium.
A dlaczego w Kościele tak trudno przychodzi akceptacja kobiet, które nie są matkami rodzicielkami?
W narodach tak religijnych jak włoski czy polski rzeczywiście jest to kłopot. W państwach zlaicyzowanych i w tradycji protestanckiej ten model nie jest tak silny. W krajach katolickich obraz jest następujący; kobieta matka, a jeśli nie matka, to matka duchowa. Co ciekawe, mężczyzna w krajach katolickich może być samotny – nie musi mieć żony, nie musi mieć dzieci. I nikogo to nie dziwi. Co innego kobieta.
Swoim kontrowersyjnym listem na temat święceń udzielanych tylko mężczyznom „Ordinatio Sacerdotalis” (1994 r.) Jan Paweł II chciał zamknąć dyskusję o kapłaństwie kobiet. Czy pani profesor sądzi, że dyskusja ta została ostatecznie zamknięta?
Rzeczywiście, po liście papieża był nakaz, by dyskusję skończyć. Tyle że nigdy tak wiele nie mówiono o kapłaństwie kobiet, jak właśnie po tym liście Jana Pawła II. Efekt był odwrotny od zamierzonego. Debata rozgorzała z nową siłą nie dlatego, że ktoś chciał zrobić na złość papieżowi, ale ze względu na to, iż kwestia ta zajmuje teolożki i teologów. Trudno mi sobie wyobrazić, by dziś można było administracyjnym nakazem zamknąć jakąś ważną dyskusję.
Należę do generacji kobiet, w której żadna nie miała aspiracji kapłańskich. Chciałyśmy Kościoła, który będzie bogatszy w różnorodne osobowości, który będzie mniej zinstytucjonalizowany. Nasza generacja mija, a zmieniło się doprawdy niewiele. Kilka tygodni temu rozmawiałam z pewnym biskupem, który powiedział przerażające zdanie. Stwierdził: wasze siostry Amerykanki mają rację, albo weźmiecie święcenia kapłańskie, albo zabiorą wam prawo do nauczania teologii. Ale, powiedziałam: ja nie chcę być księdzem. Odparł: to nie będziesz mogła uczyć teologii.
Sęk w tym, że nasze siostry Amerykanki, które zostały wyświęcone bez zgody Rzymu, zostały ekskomunikowane. Zgodnie z tą logiką, by uczyć teologii, muszę być księdzem. Ale jeśli zostanę wyświęcona, zostanę ekskomunikowana. Przecież to absurd. Rozumiem, że niektóre moje siostry chcą ordynacji. Ja zaś chcę Kościoła wolnego, gdzie każdy w wolności odnajduje swoją drogę. A zatem chcę uczyć teologii. I być osobą świecką.
rozmawiał Jarosław Makowski
Dziękuję panu Przemysławowi Kulawińskiemu za pomoc w zorganizowaniu rozmowy.
Prof. Marinella Perroni jest włoską biblistką i teolożką, wykładowczynią Nowego Testamentu na Uniwersytecie San Anselmo. Jest też szefową stowarzyszenia włoskich teolożek.