<<Artykuł pochodzi z sierpnia 2010 r.>>
Zazwyczaj portal WikiLeaks, specjalizujący się w publikowaniu wszystkiego co tajne, jak najszybciej wywiesza zdobycz w Internecie. Tym razem było inaczej, bo o tym, że portal dysponuje prawdziwą bombą, dowiedzieli się dziennikarze brytyjskiego dziennika „The Guardian”. Jeden z nich spotkał się z Australijczykiem Julianem Assange’em, założycielem portalu, w kawiarni w Brukseli i przez sześć godzin przekonywał go, że wojskowe meldunki z Afganistanu warto udostępnić prasie. Oprócz „The Guardiana” dostał je również niemiecki „Der Spiegel” i amerykański „The New York Times”. Redakcje ustaliły, że to nowojorczycy poinformują Biały Dom i Pentagon o dokumentach. Władze na reakcję dostały dwa dni, potem do sieci trafiło blisko 92 tys. meldunków amerykańskiej armii.
Choć wydawało się, że taki przeciek stawia pod znakiem zapytania dalszy ciąg operacji wojskowej w Afganistanie, to po kilkunastu dniach pożytek z ujawnienia dokumentów pozostaje trudny do uchwycenia. Dotychczas nie ustalono, kto jest źródłem przecieku, choć tropi je specjalnie powołana grupa operacyjna w Pentagonie. Wgląd do ujawnionych dokumentów, dostępnych w zastrzeżonej sieci departamentu obrony, miały tysiące oficerów wyższego szczebla, zaangażowanych w operacje wojskowe w Afganistanie. Któryś z nich z nudów albo z poczucia obywatelskiego obowiązku skopiował materiały dla działaczy skupionych wokół Assange’a.
Wbrew intencjom
Sam Assange twierdzi z patosem, że lipcowy przeciek jest sensacją porównywalną z otwarciem akt Stasi. Każdy może zobaczyć, mówi wielki ujawniacz, jak dzień po dniu tuszowano liczne zbrodnie wojenne: w wyniku brutalnych operacji w Afganistanie zginęło więcej ofiar cywilnych niż podawano; dochodziło tam nie tylko do wielkich tragedii przywoływanych w mediach (jak omyłkowego zbombardowania miasta Kunduz czy wsi Granai), ale także do zabójstw dzieci i przypadkowych motocyklistów, którzy zbliżyli się do natowskich konwojów. Dokumenty pokazały, że zbłąkane bomby mijają cele częściej, niż ujawnia to wojsko, i że Amerykanie sporo wiedzą o zaangażowaniu pakistańskiego wywiadu we wsparcie talibów.
Ale ku rozczarowaniu Assange’a początkowe zachłyśnięcie się afgańskimi materiałami minęło nadspodziewanie szybko. Prawie o wszystkim, co można z przecieku wyczytać, wiedziano już wcześniej, w tym o oddziale nr 373 polującym na talibów, a także o często przywoływanym przez Assange’a ostrzelaniu przez polskich żołnierzy wsi Nangar Khel. To zdarzenie Assange nazywa polskim My Lai (na wzór masakry kilkuset mieszkańców wietnamskiej wsi przez Amerykanów w 1968 r.), które z „niewyjaśnionych przyczyn” nie zostało podchwycone przez zachodnią prasę, jakby śledztwo polskiej prokuratury w tej sprawie nie było wystarczającym dowodem jawności.
Nie pierwszy raz skutki rewelacji WikiLeaks rozmijają się z intencjami Assange’a. W kwietniu tego roku umieścił w sieci wstrząsający film nakręcony z pokładu helikoptera, który w 2007 r. ostrzelał grupę mężczyzn, w tym kamerzystów agencji Reutera spacerujących po placu w Bagdadzie. Załoga wzięła ich za rebeliantów, kamery za ciężką broń i otworzyła ogień. Zginęło co najmniej 18 osób, w tym przechodnie, którzy ratowali rannych, ucierpiała dwójka dzieci. Armia USA przez trzy lata nie ujawniała przebiegu incydentu, nie potrafiła go ustalić potężna agencja prasowa. Aż wreszcie WikiLeaks dostała film od wojskowego analityka Bradleya Manninga (niewykluczone, że to on stał także za ostatnim przeciekiem). Grupa Assange’a chciała pokazać dramatyczną sytuację mieszkańców Iraku, a zamiast tego roztrząsano przede wszystkim tragiczny los pracowników Reutera.
Namiętności Juliana
Pentagon twierdzi, że tym razem to Assange ma krew na rękach. Ujawniając meldunki, zdekonspirował afgańskich informatorów wojsk koalicyjnych, a talibowie słyną z okrutnego rozprawiania się z donosicielami. Na długo przed przeciekiem urządzali pokazowe egzekucje tych, którzy ośmielili się współpracować z NATO, np. informując o ruchach oddziałów rebelianckich. Teraz dostali na tacy nazwiska wraz z nazwami wsi i pobliskich baz, co pozwoli im bez kłopotu zlokalizować „zdrajców”. WikiLeaks twierdzi, że przed publikacją pozmieniało nazwiska zarówno afgańskich informatorów, jak i wywiadowców wojsk sojuszniczych, ale w surowych materiałach jest wystarczająco dużo szczegółów, by zidentyfikować, o kogo chodzi.
Assange spodziewał się najwyraźniej, że zostanie jednogłośnie uznany za bohatera i zyska nietykalność. Tymczasem media mają do niego ambiwalentny stosunek, a Pentagon szuka sposobu, by się z nim rozprawić. Prawnicy odradzają mu podróż do Stanów Zjednoczonych, bo może zostać aresztowany przez tamtejsze służby bezpieczeństwa. Wierzy, że obserwują go zachodnie wywiady. By zmylić trop, ciągle zmienia telefony, adresy poczty elektronicznej i miejsca pobytu. Śpi u znajomych, zatrzymuje się na krótko w przygodnych mieszkaniach. Nad obróbką nagrań wideo z Bagdadu ekipa WikiLiks pracowała w wynajętym specjalnie na tę okazję domu na Islandii, gdzie zameldowali się jako grupa dziennikarzy obserwujących erupcję tamtejszego wulkanu.
Wątpliwości budzą intencje Australijczyka. Wobec braku rewelacji, których waga uzasadniałaby łamanie tajemnic państwowych, pozostaje tylko jeden motyw: walka z tajemnicami jako takimi. Odpierając zarzuty o narażanie życia afgańskich informatorów, zwolennicy Assange’a posunęli się nawet do twierdzenia, że ich śmierć to cena za jawność. Podejrzliwość mediów wzbudza też skłonność szefa WikiLeaks do autokreacji. Assange pielęgnuje swój na wpół diaboliczny wizerunek, pieczołowicie inscenizuje występy w telewizji, do tego mówi z aktorskim patosem, co nie przydaje mu wiarygodności. Słynni informatorzy to zwykle ludzie skromni, często rozdarci etycznie na tle własnej decyzji, a nie wojujący egotycy.
Trudne dzieciństwo, niepokorny charakter, kłopoty z prawem, szereg dziwactw i nieprzeciętny talent do łamania komputerowych zabezpieczeń – to najkrótszy życiorys 39-letniego dziś Assange’a. Jako 14-latek miał za sobą 37 przeprowadzek, zamiast w szkołach uczył się w domu, po bibliotekach i na kursach korespondencyjnych, potem studiował matematykę i fizykę aż na sześciu uniwersytetach. Jego rodzice, ojciec z chińskimi, a matka szkockimi i irlandzkimi korzeniami, wolne ptaki i artyści teatralni, zjeździli z nim szmat Australii. Później matka związała się z muzykiem, ale związek okazał się katastrofą: muzyk przystał do sekty, której przywódczyni, była nauczycielka jogi, żądała, aby wyznawcy oddawali jej swoje dzieci. Nic dziwnego, że matka ukrywała syna przed zaborczym ojczymem.
Ciągłe ucieczki podsycały namiętności Juliana: podejrzliwość, wiarę w spiski oraz zainteresowanie komputerami. Był przekonany, że sekta miała swoich ludzi wśród urzędników, którzy informowali ojczyma, gdzie przebywają. Jedno z mieszkań-kryjówek sąsiadowało ze sklepem elektronicznym. Tam Julian pisał pierwsze programy na Commodore 64. W 1987 r., gdy miał 16 lat, dostał już komputer z modemem. Choć Internet był jeszcze w powijakach, to zwykły modem telefoniczny wystarczył, aby zdolny nastolatek włamywał się do sieci amerykańskiego ministerstwa obrony i ośrodka badań jądrowych w Los Alamos. We wrześniu 1991 r. przy okazji włamania do kanadyjskiej firmy telekomunikacyjnej na jego trop natrafiła policja. Podejrzewano go nawet o zrabowanie z kont Citibanku pół miliona dolarów.
Panicznie bojąc się rychłego aresztowania Assange, wówczas 20-latek, popadł w depresję. Do tego po dwóch latach małżeństwa zostawiła go żona, zabierając ich syna. Ostatecznie trzyletni proces zakończył się ledwie karą grzywny, ale jednocześnie Assange stracił kontakt z synem. Przez kolejne lata toczył walkę ze swoją byłą żoną i australijską opieką społeczną. Starania o syna zbiegły się z parlamentarnym dochodzeniem, z którego wynikło, że urzędnicy bagatelizują podobne sprawy. Assange zorganizował skuteczną akcję społeczną, namawiającą urzędników do ujawniania nieprawidłowości – właśnie ten mechanizm stanie się później kołem zamachowym portalu WikiLeaks. Ostatecznie, po blisko 40 rozprawach, pogodził się z byłą żoną, ale w wieku dwudziestu kilku lat był już całkiem siwy.
Milion czeka
Po bataliach sądowych i perypetiach z australijskim rządem doszedł do wniosku, że państwo ogranicza wolność obywatelską. I najlepszym sposobem obrony jest zmuszenie władzy do pełnej jawności – stąd był już tylko krok do pomysłu na WikiLeaks. Portal stworzył w 2006 r., zabarykadował się w swoim mieszkaniu, nie jadł i nie spał, przy życiu utrzymywali go współpracownicy, którzy donosili mu jedzenie i zmuszali do odpoczynku. Pod koniec roku za pośrednictwem serwerów zlokalizowanych w Szwecji i Belgii, WikiLeaks opublikowało pierwszy materiał: zlecenie zabójstwa członków somalijskiego rządu, wydane przez tamtejszych islamistów.
Dotychczas WikiLeaks ujawnił ponad 1,5 mln tajnych materiałów, przekazanych przez informatorów, którym portal obiecuje pełną anonimowość. Assange mówi z dumą, że to więcej, niż przez ten czas ujawniła cała światowa prasa razem wzięta. Dziennikarze dali się przegonić utrzymującej się z dotacji małej grupce aktywistów, pięciu etatowym pracownikom i wspierającym ich 800 wolontariuszom, z których znany jest przede wszystkim Assange. Na obróbkę czeka podobno kolejny milion dokumentów.