Ważniejsze jednak, że prezydent Obama wyraźnie chce przesunąć część amerykańskich sił z Europy do Azji, na Bliski Wschód i w rejon Pacyfiku. Waszyngton wielokrotnie i bezskutecznie się skarżył, że europejscy sojusznicy z NATO nie chcą wziąć na siebie większego ciężaru wydatków militarnych. Teraz zdaje się nam mówić: lepiej radźcie sobie sami. Parasol amerykański nad Europą będzie się zwijał. To sygnał ostrzegawczy. Raz, że konkurencja i postęp techniczny w automatyzacji, obserwacji satelitarnej i elektronicznej są tak ogromne, iż za 20 lat może na świecie nie być już innej technologii zbrojeniowej niż amerykańska. Dwa, że Unia Europejska w historii współczesnej wszystkie sytuacje kryzysowe musiała rozwiązywać przy pomocy Stanów Zjednoczonych. Tak było wcześniej na Bałkanach, niedawno w Libii, potem w cieśninie Ormuz.
Rozsądek nakazywałby zwiększenie europejskich nakładów na wojsko i budowanie europejskiej zdolności obronnej. Postulat ten trafia w próżnię. Nastawiona na pokój europejska opinia publiczna nie widzi wielkich zagrożeń (zresztą, na szczęście, doraźnie ich nie ma), a kryzys gospodarczy, o którym słyszymy codziennie, nakazuje się martwić o sprawy potrzebniejsze do życia codziennego niż samoloty, satelity i rakiety. Jak z tego wybrnąć? Kryzys stwarza okazję: jedyne wyjście dla Unii to forsowanie wspólnej armii – unikanie dublowania wydatków, racjonalizacja produkcji kosztownej broni. Unia może swoją „twardą siłę” zbudować, jak to się modnie mówi, na synergii wysiłków. Niewiele dotąd na tej drodze osiągnięto, gdyż każdy kraj broni swoich zakładów przemysłowych. A trzeba naśladować Amerykanów, stawiać na jakość, a nie na ilość. To kosztuje, tym bardziej trzeba jednoczyć wysiłki.