Mohamed Morsi siedział w swoim pałacu w Heliopolis, gdy nadeszła pierwsza wiadomość o dwutysięcznym tłumie atakującym ambasadę Stanów Zjednoczonych w Kairze. Podobnie jak w Libii, gdzie islamiści zamordowali amerykańskiego ambasadora, egipskich demonstrantów wzburzył wyprodukowany w USA amatorski film szkalujący proroka Mahometa. Szefowie służb bezpieczeństwa meldowali prezydentowi, że panują nad sytuacją. Wprawdzie napastnikom udało się wtargnąć na dziedziniec ambasady i w miejsce spalonej flagi amerykańskiej wywiesić własną z napisem „Nie ma Boga nad Allahem, a Mahomet jest jego prorokiem”, ale po kilkugodzinnym starciu zostali spacyfikowani. Oprócz kilku rannych manifestantów nie było ofiar w ludziach.
Mimo to demonstracja pokrzyżowała plany Morsiego. Pierwszy demokratycznie wybrany prezydent Egiptu, prawowity następca obalonego Hosniego Mubaraka, szykował się właśnie do międzynarodowej ofensywy. Chciał przekonywać Zachód, że Bractwo Muzułmańskie nie zamieni Egiptu w islamską teokrację i prosić o pomoc dla kraju tonącego w długach. Pod koniec miesiąca wybiera się na sesję Zgromadzenia Ogólnego NZ w Nowym Jorku, miał nadzieję na spotkanie z Barackiem Obamą w Waszyngtonie. Ale po zabiciu ambasadora i antyamerykańskich protestach Ameryka kipi gniewem i spotkania w Białym Domu raczej nie będzie. „Egipt nie jest ani naszym wrogiem, ani sojusznikiem” – oświadczył Obama.
Bez szybkiego dopływu kapitału Morsi nie wykarmi 80 mln obywateli, a w konsekwencji nie utrzyma się u władzy. Stąd pielgrzymka do Brukseli. Podczas spotkania z przewodniczącym Rady Europejskiej Hermanem Van Rompuyem usiłował go przekonać, że tylko doraźna pomoc finansowa w wysokości 10 mld dol. postawi zrujnowaną gospodarkę Egiptu na nogi i umożliwi powolną demokratyzację kraju. „Demokratyzacja taka leży w interesie całego postępowego świata” – oświadczył Morsi, ale jako polityk pragmatyczny nie miał wielkich nadziei na powodzenie swego apelu. Zdaje sobie sprawę, że pogrążona we własnych kłopotach finansowych Europa nie będzie skłonna do wyasygnowania takiej sumy na potrzeby Kairu.
Stąd równoczesna prośba do Międzynarodowego Funduszu Walutowego o pożyczkę w wysokości 4,8 mld dol. na załatanie najpilniejszych dziur w budżecie. Ale także Fundusz nie spieszy z otwarciem kiesy, bo zapewnienia o demokratyzacji są, jak na razie, wekslem bez pokrycia. Osobowość prezydenta i jego rodowód polityczny nie dają gwarancji, że słowo zamieni się w czyn. Morsi gościł już w Teheranie i Rijadzie, w Pekinie i Rzymie, w dalszym rozkładzie jazdy są liczne stolice europejskie, także Warszawa. Międzynarodowymi wizytami próbuje budować wizerunek Egiptu jako kraju otwartego na dialog zarówno ze Wschodem, jak i Zachodem.
Jeśli wszystkie te zabiegi zakończą się niepowodzeniem, pozostanie Katar. Emir Hamad gotów jest wysupłać ze swej szkatuły te tak bardzo potrzebne 10 mld dol. w zamian za prawa do Kanału Sueskiego.
Tyle tylko, że na taką transakcję żaden prezydent Egiptu nie może sobie pozwolić. Od czasu nacjonalizacji Kanału przez Gamala Nasera w 1956 r. droga wodna łącząca Morze Śródziemne z Czerwonym jest nie tylko ważnym źródłem dochodu, ale przede wszystkim stanowi obiekt dumy całego narodu. Oddanie jej w obce ręce przydałoby amunicji wewnętrznej krytyce; w efekcie nowy prezydent mógłby utracić poparcie nawet własnej partii. Przyszłość pokaże, czy rozwiąże tę kwadraturę koła.
Już w pierwszej dobie sprawowania władzy Morsi rozprawił się z kontrkandydatem do prezydentury Ahmedem Szafikiem. Ostatni premier Mubaraka tuż po przegranych wyborach spakował walizki i wraz z trzema córkami odleciał czarterem do Abu Dabi. Ledwie wylądował, a już prokuratura egipska rozpoczęła śledztwo, zakończone nakazem aresztowania: Szafik oskarżony został o korupcję. Gdyby nie pospieszna ucieczka, spędziłby wiele lat w więzieniu. Morsi, który pokonał go znikomą różnicą 3,46 proc. głosów, nie mógł pogodzić się z ewentualnością, że niebezpieczny przeciwnik będzie publicznie zwalczać politykę Bractwa Muzułmańskiego.
Najważniejszym zadaniem Morsiego jest teraz całkowite przejęcie władzy w kraju, w którym Najwyższy Sąd Konstytucyjny unieważnił wybory parlamentarne, ponieważ nie zachowano jednej trzeciej miejsc dla kandydatów niezależnych. Powstała jedyna w swoim rodzaju legalna okazja, aby wymieść najgroźniejsze siły na wewnętrznej scenie politycznej. Potężna Rada Wojskowa, do niedawna najwyższa władza Egiptu, rozpędzona została na cztery wiatry jednym krótkim rozporządzeniem, a jej przywódców, z marszałkiem Mohamedem Tantawim na czele, wysłano na zasłużoną emeryturę. Nikt nie odważył się protestować i nic nie wskazuje na możliwość skutecznego odwetu.
Niemal równocześnie w wymuszony stan spoczynku przeszło 70 generałów utożsamianych z reżimem Mubaraka. Miejsce posłanych na zieloną trawkę zajęli wojskowi bliscy Bractwu Muzułmańskiemu. Centralne postaci w prokuraturze i sądownictwie zniknęły ze sceny publicznej. W szybkim tempie postępuje reorganizacja policji i sił bezpieczeństwa. Liczni wieloletni dyrektorzy koncernów prasowych oraz telewizji publicznej stracili swoje synekury, a od kilku dni prezenterki telewizyjne pojawiają się na małym ekranie odziane w tradycyjne muzułmańskie chusty. Wszystkie te zmiany zwiększają popularność nowego prezydenta.
Tylko świecka opozycja twierdzi, że Morsi wkrótce stanie się dobrowolnym zakładnikiem własnych popleczników i że w najbliższej przyszłości wszystkie jego zapowiedzi demokratyzacji życia publicznego staną się świstkiem papieru.
Zasadność tego zarzutu sprawdzić będzie można dopiero wtedy, gdy międzypartyjny kompromis umożliwi powołanie konstytuanty, a treść nowej konstytucji wykaże, ile w niej islamu, a ile swobód obywatelskich. Bazując na doświadczeniach arabskiej wiosny w Tunezji i w Libii, świat obserwuje przemiany w Egipcie ze sporą dozą sceptycyzmu.
Morsi urodził się 61 lat temu we wsi Edwa, szkołę średnią i studia na poziomie licencjatu ukończył w Kairze. Tam też nawiązał pierwsze kontakty z młodzieżą buntującą się przeciw świeckim rządom Anwara Sadata i szukał kontaktów z nielegalnym wówczas Bractwem Muzułmańskim. Tam też pobrał się z 17-letnią kuzynką Naglaą Ali Mahmud. Prezent ślubny spadł młodej parze jak z nieba: stypendium Uniwersytetu Południowej Kalifornii umożliwiło im wyjazd do Ameryki, gdzie Morsi uzyskał doktorat w dziedzinie budowy pojazdów kosmicznych.
Mohammed nie angażował się w działalność religijną ani polityczną. Nikt nie wiedział, że od 1979 r. był członkiem Braci Muzułmańskich w Egipcie. Fakt ten uszedł nawet uwadze agentów FBI, którzy nie wyrazili sprzeciwu, gdy zaproponowano mu stanowisko naukowe w NASA.
Podczas pobytu w Kalifornii Naglaa urodziła dwoje dzieci, które automatycznie uzyskały amerykańskie obywatelstwo. Po pięcioletnim pobycie w Stanach mogli się o nie ubiegać także rodzice. Ale dostatnie życie w obcej mentalnie Ameryce nie przypadło do gustu radykalnemu islamiście. W 1985 r. postanowił wrócić do domu, gdzie czekało stanowisko dziekana wydziału inżynierii na uniwersytecie Az-Zakazik.
Wszyscy dyktatorzy Egiptu, od Nasera aż do Mubaraka, postrzegali Bractwo Muzułmańskie jako ruch wywrotowy, dążący do przekształcenia kraju w teokrację. Tysiące braci spędzało lata za kratami cel więziennych. Reguły nieustannego stanu wyjątkowego nie zezwalały im na uczestniczenie w wyborach do izby ustawodawczej. Członkowie Bractwa omijali ten zakaz startując jako kandydaci niezależni. W latach 2000–05 Mohamed Morsi był jednym z nich. Przez pewien czas był nawet przewodniczącym parlamentarnego klubu owych niezależnych.
Aresztowany w maju 2006 r. za udział w antyrządowej demonstracji, spędził w więzieniu siedem miesięcy. Wyszedł na wolność bez rozprawy sądowej, ponieważ bezpieka Mubaraka nie wykryła jego przynależności do wyjętego spod prawa ruchu islamskiego. W rzeczywistości był już wówczas jednym z członków 16-osobowego Biura Instruktorów, naczelnej instancji Bractwa.
Jednak tuż po przewrocie, rozpoczętym demonstracjami na kairskim placu Tahrir, Bractwo Muzułmańskie nie postrzegało w nim kandydata na przyszłego prezydenta. Był nim jego rówieśnik i mentor Chejrat Szater, człowiek krańcowych poglądów, głoszący konieczność podporządkowania państwa woli Allaha. Jego hasłem wyborczym był renesans islamu. Jako działacz zwalczający trzech kolejnych prezydentów dyktatorów Chejrat Szater spędził wiele lat w więzieniach. Na wolność wyszedł dopiero w marcu 2011 r., miesiąc po obaleniu Mubaraka. Więzienie, miast przynieść mu fotel prezydenta, okazało się przeszkodą nie do pokonania. W myśl prawa wyrok skazujący, bez względu na jego polityczny charakter, uniemożliwiał ubieganie się o najwyższy urząd w państwie. Władze Bractwa Muzułmańskiego wystawiły więc jako kandydata Morsiego. Liczni działacze określali go wówczas mianem „koła zapasowego”. Mohamed Morsi, ubiegając się o głosy pokolenia Facebooka i Twittera, nie poszedł za głosem sumienia i znacznie stonował radykalne hasła Szatera.
Pragmatyzm przyniósł mu zwycięstwo: 51,43 proc. głosów. Tyle tylko, że wygrana bitwa nie oznacza wygranej wojny. Egipt, którym rządzi, na pewno nie jest krajem, o którym marzył: za mało tu prawdziwej wiary, za dużo kompromisów. Walcząc o popularność musi uciekać się do środków zastępczych. Na przykład grać kartą praworządności. Dramatyczny wzrost przestępczości w ubożejącym społeczeństwie doskwiera wszystkim. Aresztowanie Sabri Helmiego, który z handlarza złomem wyrósł na jednego z najgroźniejszych gangsterów w Egipcie, przyniosło prezydentowi poklask równy niemal temu, który towarzyszył rozpędzeniu Rady Wojskowej.
W pierwszym tygodniu września, kilka dni przed rozruchami przed ambasadą amerykańską, ciężko uzbrojone siły bezpieczeństwa otoczyły luksusową rezydencję gangstera w aleksandryjskiej dzielnicy bogaczy i wywlokły uprzywilejowanego przestępcę prosto do karetki policyjnej. Wraz z nim zakuto w kajdanki dziesiątki jego wspólników. Na pytanie dziennikarzy, czy nie obawia się zemsty świata przestępczego, prezydent Egiptu odpowiedział: „Morsi boi się tylko Allaha”.