Podobno stworzył go szwedzki artysta Carl Michael von Hausswolff. Jeśli to prawda (bo choć autor sam się przyznaje, a nawet tym szczyci, istnieją wątpliwości, czy miał okazję wejść w posiadanie owych prochów), to by oznaczało, że została przekroczona kolejna granica w rozbijaniu przez sztukę społecznych tabu. I choć wielu prawników podkreśla, że działalność artystyczna jest okolicznością często wyłączającą bezprawność, to jednak w tym przypadku trudno wiarygodnie bronić twórcę.
Historia sztuki naruszającej społeczne i obyczajowe normy jest tak stara jak… sztuka. Na upartego można by jej początków szukać w starożytnym Egipcie (czasy panowanie faraona Echnatona). Ale dopiero wiek XX przyniósł - na niespotykaną dotychczas skalę - rozliczne wysiłki twórców, by obrazić, obalić, zaszokować, ośmieszyć, wykpić itd. Padały kolejne twierdze nienaruszalnych zdawałoby się wartości i reguł, z tymi najważniejszymi na czele: seksualnością i sacrum. Praktycznie nie ma roku, by opinię publiczną w Polsce (częściej) lub na świecie (rzadziej) nie poruszyło kolejna szarpanie się z tabu.
W malarstwie korzystano już z wielu zaskakujących środków. Malowano obrazy własną krwią, a nawet odchodami słonia (słynny obraz Chrisa Ofili przedstawiający Madonnę). Z drugiej strony powstawały dzieła sztuki, które w odległy od uświęconego społecznymi standardami sposób odwoływały się do Holokaustu i hitlerowskich zbrodni. Przypomnę tylko dwie i tylko polskie prace: obóz koncentracyjny z klocków Lego Zbigniewa Libery (1997) oraz „Arbeitsdisziplin” Rafała Jakubowicza, czyli zdjęcia poznańskiej fabryki Volkswagena, które mogły nasuwać skojarzenia z obozem śmierci (2002). Jednak w przypadku von Hausswolffa mamy do czynienia z wyjątkowo intensywnym emocjonalnie zestawieniem: ludzkie szczątki + ofiary nazistowskiej polityki. Przypomnę, jak ogromne kontrowersje budzą pseudo-dzieła innego „von” – Hagensa, tworzone także z ludzkich szczątków, mimo że tam ich pozyskiwanie odbywa się zgodnie z prawem, a tylko bez kulturowego przyzwolenia.
Wystawianie przez artystów na ciężką próbę społecznych reguł bywa oczywiście uzasadnione. Wówczas gdy służy jakiejś idei – np. demistyfikacji. W tym przypadku jednak nie mamy do czynienia ze sztuką wybitną, a jedynym motywem twórcy wydaje się być jedynie zdobycie popularności. Trudno więc znaleźć jakiekolwiek argumenty, które by usprawiedliwiały ów „artystyczny” eksces. Oczywiście, zdarzali się artyści, którzy w imię sztuki sami się okaleczali, a nawet w szalonych performansach poświęcali dla sztuki życie. Ale manipulowali jedynie własnym ciałem. Grzebanie w prochach innych ludzi, do tego zgładzonych tak bestialsko, jest po prostu głupią grą prowadzoną z widzem.
Mam wiele zrozumienia dla artystycznej odwagi przekraczania granic, ale szwedzkiego malarza trudno mi nazwać inaczej, jak społecznym debilem.