Bill O’Reilly chwali się, że praca w telewizji nauczyła go pisać dla ucha, nie oka. Tekst ma się czytać, jakbyśmy słuchali spikera filmu dokumentalnego: „W deszczu i błocie po kostki 50-tysięczny tłum złożony z kobiet i mężczyzn czeka, by zobaczyć, jak Abraham Lincoln będzie składał przysięgę rozpoczynającą jego drugą kadencję...”.
Recepta działa, no, może niezupełnie sama recepta – jest jeszcze autoreklama we własnych programach, które oglądają miliony. Półminutowa zachęta do przeczytania własnej książki – i ludzie biegną do księgarni albo surfują do Amazona.
O’Reilly, 64 lata, największa gwiazda prawicowej publicystyki w USA, zajął pierwsze i drugie miejsca na listach bestsellerów w kategorii literatura faktu za 2012 r. dzięki książkom „Killing Lincoln” (właśnie ukazuje się po polsku) i „Killing Kennedy”. O’Reilly raz jeszcze zabił Lincolna i Kennedy’ego, a czytająca Ameryka przeżywa na nowo historie zamachów na swoich przywódców.
Z drapieżnikiem w studiu
Studio telewizyjne w programie „O’Reilly Factor” ma scenografię typowego programu informacyjnego. O’Reilly siedzi za stolikiem, czyta wiadomości. Jeden news, drugi. Przy którymś z kolei nastrój się zmienia.
„Plebiscyt w San Francisco: mieszkańcy miasta sprzeciwili się prowadzeniu rekrutacji do wojska w szkołach publicznych” – czyta O’Reilly. Zawiesza na chwilę głos… i: – Hurraaa! Jazda, naprzód! Gdybym był prezydentem, poszedłbym na główny plac miasta i powiedział: Słuchajcie, obywatele San Francisco! Skoro chcecie być osobnym państwem, proszę bardzo. Ale jeśli zaatakuje was Al-Kaida, nie zamierzamy nic zrobić. Powiemy tylko: Popatrzcie terroryści, cała Ameryka jest poza waszym zasięgiem, z wyjątkiem San Francisco. Chcecie wysadzić Coit Tower? Śmiało, naprzód!
Zaczyna się prawdziwy show.
Wiadomość o akcji policjantów przeciwko dilerom narkotyków w czarnym getcie jednej z metropolii? Komentarz O’Reilly’ego: – Czy [Afroamerykanie] odrzucą w końcu niemoralność – powód rozpadu ich rodzin: alkohol, narkotyki, niewierność?
Obrazki bezdomnych na ulicach jednego z miast; ktoś domaga się, żeby władze coś z tym zrobiły, tak dalej nie może być. Komentarz: – Biedni to ludzie nieodpowiedzialni i leniwi.
Wiadomość z Afganistanu. Komentarz: – Najbrzydsze kobiety na świecie są w krajach islamskich.
Amerykańska Unia Wolności Obywatelskich krytykuje rząd USA. Komentarz: – To grupa terrorystyczna i najgroźniejsza organizacja w Ameryce, tuż po Al-Kaidzie.
Ważna część programu to telefony i maile widzów. O’Reilly czyta na głos, komentuje, wykłóca się. „Idiotka”, „tuman”, „palant”, „świr” – paleta wyzwisk jest szeroka. O’Reilly rozkwita, gdy może rozjechać słowami „lewaka” albo „wykształciucha”. Jedna z odzywek: – Powtarzasz lewackie brednie!
Zjawiają się goście. Może to być działaczka społeczna, znany komentator, wojskowy, komik, polityczka – nieważne kto, i tak w centrum jest O’Reilly. Podrzuca jeden z ukochanych tematów: islam i terroryzm, pedofilia, gwałciciele, narkotyki, „Obamacare”, „lewacki” Hollywood. Za chwilę zacznie się burda w saloonie, jak niektórzy nazywają te wywiady. Trafniejsze jest chyba porównanie „New Yorkera” – do rozmowy policjanta z podejrzanym. Najtrafniejsze – do zabawy drapieżnego kocura z ofiarą.
Na początku wydaje się, że będzie miło. Uprzejmości, niby-przyjacielska pogawędka. O’Reilly zanęca, podprowadza, wodzi na pokuszenie. W końcu musi paść zdanie, słowo, choć słówko, które pozwoli rozszarpać ofiarę na oczach telewidzów, w najlepszym razie – obnażyć ją, wystawić na drwiny i pośmiewisko, jeszcze raz zatriumfować. Bingo: właśnie gość zasugerował, że Ameryka od lat wykorzenia rasizm, ale nie wszystko się udało. O’Reilly strzela: – Czarni piją, ćpają i żyją w rozwiązłości seksualnej.
Lesbijce, z którą prowadził wywiad na antenie, wyznał „z całym szacunkiem”, że nie pozwoliłby jej przebywać obok swojego siedmioletniego wówczas syna. Działaczowi antywojennemu, którego ojciec zginął w World Trade Center, rzucił ot, tak: – Nie sądzę, by ojciec pochwalał twoją postawę. Potyczkę zakończył ulubionym: – Shut up!
Gdy polemista okazuje się drapieżnikiem i O’Reilly nie daje rady, ma pod ręką gotowca: – Nie podoba ci się ten kraj? Wskakuj do autobusu i jazda do Meksyku! Gdy ktoś nazwie go konserwatystą, mówi, że nie pasuje do etykietek. – A wiecie dlaczego? Bo prawda nie ma etykietki.
Media, rozrywka, show
O’Reilly jest sztandarową postacią prawicowej kultury medialnej, która zaczęła dochodzić do głosu w Ameryce w połowie lat 90. Przepis: konserwatywne, a właściwie reakcyjne poglądy, plus poetyka tabloidu. To Rupert Murdoch, twórca Fox News Channel, którego gwiazdą jest O’Reilly, wymyślił, że dziennikarstwo nie musi mieć nic wspólnego z informacją, analizą, rzetelnością. To widowisko, rządzi się tymi samymi prawami co rozrywka. Poza tym informacja kosztuje czas, dużo wysiłku i pieniędzy. Opinie, zwłaszcza oparte na wyssanych skądkolwiek przesłankach, mają zaletę: są tanie.
Fox News stał się więc telewizyjnym brukowcem o prawicowej ideologii. Sensacje, zbrodnie, gwałty, oblane krwią i reakcyjnymi poglądami. Brutalny język, arogancki styl, często na granicy chamstwa. Murdoch zrozumiał, że ogromna część niezamożnych, tradycyjnie nastawionych Amerykanów nie ma środków przekazu, które mówią ich językiem – do połowy lat 90. królowały liberalne media. Fox News przyłożył rękę do zmiany. Gdy pojawiały się doniesienia o kolejnym gwałcie, komentatorzy Fox News oskarżali liberałów o szerzenie pornografii. Okrutne morderstwa były winą „liberalnych mięczaków sączących latte”, którzy cackają się z bandziorami. Wkrótce wyprzedzili w rankingach oglądalności CNN, a gwiazdą, która przyczyniła się do sukcesu, był O’Reilly.
Nie on jeden – prawica łapała wiatr w żagle. Na mapie ideowo-medialnej pojawiały się zastępy bojowników o prawdę, publicystów „niepokornych”. W radiu królowali Rush Limbaugh i Glenn Beck (też w TV), w publicystyce pisanej – Ann Coulter. Podpowiadali liniom lotniczym recepty na sukces piarowy: Muslim-free air travel („loty bez muzułmanów na pokładzie”) – muzułmanie „niech podróżują na latających dywanach”. Liberalnych polityków nazwali „pedziami”. Głosili, że Stany Zjednoczone byłyby lepszym krajem, gdyby kobiety nosiły broń, ale nie głosowały w wyborach. Że „nawet islamscy terroryści nie nienawidzą Ameryki tak bardzo jak liberałowie”, a „liberalizm i terroryzm to różne stadia tej samej choroby”. Jeden z „niepokornych” ogłosił, że Obama „nienawidzi białych, chce odebrać im wolność i zaprowadzić komunizm”. A Bill O’Reilly stwierdził niedawno, że prezydent USA ma problem z przywilejami białych. Niby nic konkretnego, ale publika showmana łapie w lot. Nie trzeba wielu słów, wystarczy zapach. A właściwie smrodek.
Na sugestię jednego z rozmówców, że należy czytać w szkołach fragmenty Koranu, bo Ameryka nie rozumie islamu, O’Reilly ripostował: – To jakby w czasie II wojny światowej kazać dzieciom w Polsce studiować „Mein Kampf”. Limbaugh podnosił lament, że: – Działacze gejowscy dążą otwarcie do represjonowania przeciwników i uciszenia każdego, kto podaje w wątpliwość ich homoseksualny styl życia. Coulter nigdy nie spotkała „kobiety o liberalnych poglądach, która byłaby atrakcyjna”.
Praktykując publicystykę jako bijatykę i show, reakcyjni tabloidyści sprzedawali setki tysięcy egzemplarzy książek, jeszcze zanim w 2012 r. O’Reilly zajął dwie trzecie podium na liście bestsellerów.
Z Billem nie zadzierać
„Nienasycony apetyt seksualny prezydenta [Kennedy’ego] jest niczym słoń, którego ujeżdża każdego dnia, udając zarazem, że wcale go nie ma...” – czytamy w książce „Killing Kennedy”. Recepta literacka O’Reilly’ego ma wiele cech wspólnych z tabloidami. Krytycy podśmiewają się z nagromadzenia efekciarskich przymiotników, niesamowitości i pseudogrozy. „Nie wystarczy nadmienić, że 20 stycznia 1961 r. było zimno. Trzeba napisać, że »potężny podmuch wiatru uderzył w tłum«” – pisze jeden z nich.
O’Reilly ma wspólnika, który robi research, Martina Dugarda. Książki podpisują wspólnie – tyle że nazwisko O’Reilly’ego jest wydrukowane większą czcionką. To ono sprzedaje utwór.
Przed laty O’Reilly próbował sił jako powieściopisarz. Napisał thriller – w akcie zemsty na kolegach i szefach ze stacji CBS, w której pracował w latach 80. W 1982 r. pojechał jako młody reporter na wojnę o Falklandy-Malwiny. Kolega włączył do swojego reportażu zdjęcia nakręcone przez O’Reilly’ego, jednak to nie ten kolega, lecz O’Reilly stracił pracę – mimo że był pokrzywdzonym.
W thrillerze „Those Who Trespass” główny bohater Shannon Michael, dziennikarz zwolniony ze stacji w podobnych okolicznościach jak O’Reilly, wykańcza ludzi, którzy zrujnowali mu karierę. Zbrodnie są metodyczne, a opisy okrucieństw i cierpień ofiar – szczegółowe. Szefowa Shannona wypada z balkonu, dziennikarz złodziej ginie od łyżeczki: mściciel wwierca mu ją w mózg. Inni mają poderżnięte gardła lub zostają zasypani po szyję na plaży.
Nie warto zadzierać z O’Reillym.
A może gułag na Alasce?
– Wścieka mnie, że miliony ludzi, którzy wstają o szóstej rano i wprawiają ten kraj w ruch, nie mają dość władzy – powiada. – Zaś politycy, którym powierzyli władzę, zamiast reprezentować ich interesy, sprzedają ich. Poza równiachy, kumpla z sąsiedztwa to jeden z kluczy do serc ubogich, tradycjonalnie nastawionych Amerykanów. Drugi klucz to krew, gwałty, zabójstwa, walka z miłością homoseksualną, narkotykami, pornografią – bo to wszystko pozwala biadolić nad upadkiem obyczajów, tradycyjnej rodziny, wzdychać za „starymi dobrymi czasami”.
W ten sposób O’Reilly i legiony „niepokornych” przyczynili się do narodzin dwóch mitów: zepsucia dzisiejszej Ameryki i jej sielankowej przeszłości. Gdzież ta dawna, cudowna kraina, bez zboczeńców, narkotyków, terrorystów? Winnymi upadku są liberałowie zadzierający nosa, uniwersyteckie mięczaki, przyjaciele zboczeńców, obrońcy morderców, którzy „stwarzają atmosferę dla permisywizmu i relatywizmu”. Sean Penn, Matt Damon, George Clooney, Susan Sarandon, Michael Moore.
Trzeba odrodzić stary kraj, przywrócić prawo i sprawiedliwość, nie cackać się. O’Reilly uchodzi za przeciwnika kary śmierci – to go odróżnia od większości „niepokornych” – ale sprzeciwia się jej w osobliwy sposób: uważa, że jest zbyt łagodna. Mordercom należy się gułag na Alasce.
Komentatorzy głowili się przez lata, jakim cudem duża część biedoty w Ameryce zaczęła – wbrew własnym interesom – głosować na republikanów, czyli partię, która bardziej niż demokraci reprezentuje wielki biznes i najbogatszych. Najciekawsze odpowiedzi zaczęły padać w ostatniej dekadzie: jedna z nich wskazuje na mariaż reakcyjnych poglądów z kulturą niską. Mariaż ten przyczynił się do wyznaczenia nowych linii podziałów.
Najpierw jest odwołanie do tradycyjnych wartości, obrony rodziny, niechęci do imigrantów i Afroamerykanów, którzy po wstrząsach społecznych lat 60. i 70. stali się konkurencją na rynku pracy dla białej biedoty. Demokraci, którzy za czasów Clintona przesunęli się ku centrum, a nawet ku gospodarczej prawicy, porzucili język socjalny i takąż politykę. Na dodatek wspierali przemiany obyczajowe, które tradycjonalna biedota odbiera jako zamach na tradycyjne wartości (legalizacja marihuany, związki partnerskie itp.).
Prawica złapała wiatr w żagle: think tanki, publicyści, telewizyjni i radiowi showmani, jak O’Reilly, zdołali przekonać biednych, że podziały majątkowe nie mają znaczenia. Biedacy, którzy traktują O’Reilly’ego jak wyrocznię, mogą dzięki temu żywić iluzję, że należą do tej samej klasy społecznej co ich idol zarabiający miliony. I że razem z nim pogonią czarnych leni, latynoskich zbirów, zepsute panienki, cholernych ćpunów i innych zboczeńców. W tysiącach miast i miasteczek na Środkowym Zachodzie przekaz ten nadaje poczucie sensu tym, którzy uwierzyli kiedyś w amerykański sen i którym ten sen nigdy się nie spełnił.
O’Reilly i jemu podobni stworzyli klimat, w którym coraz trudniej objaśniać skomplikowane prawdy o społeczeństwie, gospodarce, ludzkich dążeniach i motywacjach. Za to z łatwością kończy się dyskusje odzywką „Shut up!”.