Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Bunt Hongkongu

O co walczą mieszkańcy Hongkongu?

Protesty w dzielnicy finansowej Central. Protesty w dzielnicy finansowej Central. Aaron Tam/AFP / EAST NEWS
Protestujące miasto psuje krew komunistom z Pekinu, bo jeśli okazałoby się, że Chińczycy z tej byłej brytyjskiej enklawy dorośli do demokracji, to dlaczego Chińczycy z kontynentu mieliby być gorsi.
Benny Tai Yiu-ting, profesor prawa, rok temu zainicjował ruch Okupuj Central z Miłością i w Pokoju.Bobby Yip/Reuters/Forum Benny Tai Yiu-ting, profesor prawa, rok temu zainicjował ruch Okupuj Central z Miłością i w Pokoju.
Zawarte w 1997 r. między Wielką Brtynią a CHRL porozumienie nakazuje m. in., by przez pół wieku utrzymywać w mieście kapitalizm i dotychczasowe swobody polityczne.Yinan Chen/Wikipedia Zawarte w 1997 r. między Wielką Brtynią a CHRL porozumienie nakazuje m. in., by przez pół wieku utrzymywać w mieście kapitalizm i dotychczasowe swobody polityczne.

Za kim trzymać kciuki w tym sporze? Wbrew pozorom protest na ulicach Hongkongu nie sprowadza się jedynie do podstawowych żądań: dymisji szefa miejskiej administracji i odwołania narzucanej przez Chiny reformy politycznej, która zakłada, że Pekin wyłoni kandydatów na szefa administracji i dopiero z tego koncesjonowanego grona mieszkańcy miasta będą mogli sobie dowolnie wybierać.

Chińscy eksperci mogą pisać peany na cześć reformy, że jest praktyczna, mądra i będzie sprzyjała budowie harmonijnego społeczeństwa. Sęk w tym, że Hongkończycy żadnej harmonii z ChRL nie chcą. Obawiają się, że Chiny prędzej niż później pogwałcą porozumienie zawarte w 1997 r. z oddającymi miasto Brytyjczykami, nakazujące m.in., by przez pół wieku utrzymać kapitalizm i dotychczasowe swobody polityczne.

Komu więc kibicować? Odpowiedź wcale nie jest banalna. Wang Dan, dziś emigrant i tajwański wykładowca, a 25 lat temu jeden z przywódców studenckiego protestu na Tiananmen, widzi w hongkońskich manifestacjach echa buntu swojego pokolenia, wyczuwa tamtą świąteczną atmosferę, tamte wzniosłe emocje i odważne postulaty otwarcia komunistycznych Chin.

Dla równowagi niektórzy brytyjscy komentatorzy wtórują pekińskiej propagandzie. Rezygnują z automatyzmu skojarzeń i chyba ze względu na kolonialne kompleksy nie przestrzegają tradycji kortów Wimbledonu każącej kibicować słabszemu, czyli demonstrantom. Zamiast tego napominają dziś krytyków chińskiego reżimu: hola, hola, przypomnijcie sobie, jak było.

Przez dekady to brytyjski rząd przysyłał mianowanych przez siebie gubernatorów i w ogóle nie konsultował warunków nominacji z Hongkończykami. Więc – zwraca uwagę Martin Jacques, publicysta lewicowego „Guardiana” i były mieszkaniec miasta – paradoksalnie szansa na demokratyzację Hongkongu zaczęła się wraz z jego powrotem do chińskiej macierzy. Zatem studenci usiedli na zalanych upałem ulicach, by oprotestować reformę przynoszącą wolności, których się domagają. W ferworze gniewu podobne niuanse tracą jednak znaczenie.

Okupuj z miłością

Blokowanie dzielnicy finansowej Central i innych ważnych części Hongkongu, np. ulic handlowych, wymyślił Benny Tai Yiu-ting, profesor prawa miejscowego uniwersytetu. Inicjując rok temu ruch Okupuj Central z Miłością i w Pokoju, wzorował się na podobnych przedsięwzięciach z innych stron świata, m.in. spod giełdy na Wall Street. Wezwał obywateli do nieposłuszeństwa. Właściwy protest w na wpół wolnym mieście miał ruszyć od połowy października, ale w Hongkongu protestuje się w różnych sprawach na okrągło, studenci wcześniej przystąpili do strajku, starli się z policją, ta aresztowała kilku aktywistów i akcja przyspieszyła.

Stąd 1 października, w 65 rocznicę powstania Chińskiej Republiki Ludowej, uczestnicy demonstracji zdążyli się już zmęczyć i zradykalizować. Opuszczonymi kciukami witali przeloty wojskowych helikopterów, do których przyczepiono flagi ChRL i chińskiego Hongkongu. Jak każe prawo, flaga miasta była znacznie mniejsza niż państwowa. Protestujący odrzucają jednak tę symbolikę, w tym wyrysowany na środku oficjalnej flagi Hongkongu miejski herb, czyli występujący jedynie tam kwiat o białych płatkach, na których przysiadły czerwone gwiazdki, w dobrze znanym, komunistycznym kształcie. Sami wybrali swoje symbole: parasole chroniące przed deszczem i gazem łzawiącym. Pluszowego wilka z Ikei, którego szwedzkie imię brzmi jak kantońskie ordynarne przekleństwo i podobnie jak nazwisko znienawidzonego szefa administracji Hongkongu, potocznie nazywanego Wilkiem.

Dla demonstrantów to właśnie Wilk, Leung Chun-ying, szybko stał się antybohaterem. Podobnie jak jego dwaj poprzednicy, nie jest w mieście popularny, bo sprawia wrażenie, że w pierwszej kolejności realizuje potrzeby Pekinu i że przyspiesza proces odkręcania demokracji. Biega po instrukcje do biura łączącego Hongkong z pekińskim rządem. Jego zwierzchnicy – a składał przysięgę na ręce przewodniczącego ChRL – w pierwszych godzinach protestu byli dumni ze swojego człowieka i stanęli za nim murem.

Leung przetrzymał dotychczasowe polityczne burze. Członkowie miejskiej legislatywy w niewybrednych słowach przeczołgali go, gdy wyszło na jaw, że część domu wybudował bez pozwoleń, wytrzymał też krytykę po nieudolnej akcji ratunkowej, gdy w 2012 r. zatonął prom pasażerski, pochłaniając 39 osób. Dziś jednak na Leungu koncentrują się wszystkie antychińskie gniewy mieszkańców.

Z kolei pozytywne emocje demonstrantów skupia na sobie młoda ikona buntu, zaledwie 17-letni uczeń Joshua Wong. Dał o sobie znać już jako 14-latek, kiedy przez internet namówił rówieśników do bojkotu zajęć z wychowania obywatelskiego, które miało zaszczepić w młodzieży patriotycznego ducha rodem z ChRL. Wong, popularny jak gwiazda rocka, wzywał, by osłabić wroga jego własną bronią i postępować zgodnie z przesłaniem chińskiego hymnu. „Marsz ochotników”, śpiewany w czasie wojny domowej, rytmiczny jak „Marsylianka”, wzywa: „powstańcie, jeśli nie chcecie być zniewoleni”. I to przesłanie ma na myśli Wong. Dalszy ciąg piosenki jest niestety mniej optymistyczny, bo tytułowi ochotnicy, dodając sobie animuszu, godzą się walczyć o ideały do bohaterskiego końca, sprokurowanego oczywiście przez lufy wrogich wojsk.

Niechciani kontynentalni

Demonstranci twierdzą, że Pekin prowadzi w mieście swoją tradycyjną, autorytarną politykę, np. zakazał mieszkańcom kontaktów z zagranicznymi dyplomatami. Zabroniona jest też krytyka rządu centralnego, członkom zakazanej w ChRL sekty Falun Gong robi się wstręty na granicach. Dwa lata temu przedstawiciel Pekinu skrytykował badania naukowe ujawniające, że coraz mniej mieszkańców Hongkongu czuje się Chińczykami, zamiast tego górę bierze miejska, lokalna tożsamość. Lokalnie uznano to za próbę ograniczenia wolności intelektualnej.

W Hongkongu wydawane są jedne z najciekawszych gazet w Azji, jednak różnymi sposobami margines ich swobód jest ograniczany. Prywatni właściciele zatrudniają dziennikarzy bardziej przychylnych rządom komunistów. Redakcyjne komputery padają celem ataków hakerów. Bramę posesji należącej do redaktora naczelnego największego krytykującego Pekin dziennika w mieście staranował samochód. Innego redaktora, tym razem z tygodnika, pobiło metalowymi prętami dwóch niezidentyfikowanych osobników.

Hongkończykom nie podobają się też inne wymiary chińskiego naporu. Kobiety z ChRL rodzą tu dzieci, więc brakuje miejsc w szpitalach, niedawno zabrakło mleka w proszku dla niemowląt, bo to sprzedawane w komunistycznych Chinach bywa niebezpieczne dla zdrowia. „Kontynentalni”, jak mówi się o obywatelach ChRL, kupują nieruchomości, te drożeją i, jak na Tajwanie, są obawy, że partia albo armia chińska wykupią wszystko, co zechcą.

Zderzeniu kultur towarzyszą uproszczenia: dla Hongkończyków kontynentalni, masowo odwiedzający miasto, to szarańcza żerująca na lokalnych udogodnieniach. Uważani są za obcych, nieokrzesanych przybyszów, których zalew zakłóca normalne życie. Idzie o drobiazgi, np. nieprzestrzeganie zakazu jedzenia w metrze albo dopuszczenie przez rodziców, by dzieci załatwiały potrzeby fizjologiczne na ulicy.

Buntując się dziś w Centralu, młodzi Hongkończycy mówią Chińczykom: wracajcie do domu. Bo zostało coś Hongkongowi z glamouru dawnej kolonii, getta wymieszanej kultury, które z wrodzoną wyższością patrzyło na rolnicze, biedne i zapóźnione Chiny. Hongkong ma do tego niezły tytuł, wielki port był chińskimi drzwiami frontowymi i centrum bankowym. Ale chwała powoli przemija, miejsce Hongkongu zajęły inne, już w pełni chińskie porty, jak Szanghaj czy Kanton. A także choćby graniczący z Hongkongiem Szenzen – w latach 70. mała wioska rybacka, dziś prężny, nowoczesny i jeden z najszybciej rozwijających się ośrodków miejskich na świecie, na razie z 15 mln mieszkańców.

W Hongkongu od pierwszych protestów dominowała niepewność, czy nie skończy się jak ćwierć wieku temu na Tiananmen. Wtedy rozwiązanie siłowe wydawało się niemożliwe, służby porządkowe długo nie interweniowały. Aż wojsko sięgnęło po broń maszynową i zmiażdżyło czołgami plac Bramy Niebiańskiego Spokoju.

W Centralu na pocieszenie przypominano, że ojciec obecnego przywódcy ChRL Xi Jinpinga, który był przyjacielem Mao Zedonga i wpływowym sekretarzem, sprzeciwiał się wówczas użyciu siły. Niejako dla równowagi chińska propaganda powtarza do znudzenia: uważajcie, wszystkie poprzednie kryteria uliczne ostatnich lat – arabska wiosna, Majdan czy czerwone koszule w Tajlandii – wymknęły się spod kontroli i kompletnie rozminęły się z pierwotnymi zamiarami ich organizatorów, kończąc się rozmaitymi katastrofami.

Na początku obecnego protestu Chiny siedziały cicho. Gdy Hongkończycy protestowali, większość z prawie 28 tys. studentów pochodzących z ChRL pilnie uczestniczyła w zajęciach. Decydowały nie tylko poglądy, ale też zwykły strach przed utratą wizy. „Popieram protest, ale obiecałam rodzicom, że się nie przyłączę” – mówiła jedna z ostrożnych studentek. Choć miasto przyciąga swoją otwartością i dobrymi uniwersytetami, to aktywność studentów z właściwych Chin śledzą komunistyczne organizacje na uczelniach, zbierające przykłady nieprawomyślności.

Partia od początku wzięła protesty na serio. Chiński internet w pierwszych dniach jesieni filtrowano uważniej niż w okolicach 4 czerwca, rocznicy stłumienia manifestacji na Tiananmen. Cenzorzy mieli pełne ręce roboty przy kasowaniu wpisów w portalach społecznościowych, policja aresztowała rozsyłających wiadomości o wypadkach w Hongkongu. W Pekinie 1 października na okolicznościowej akademii pojawili się prawie wszyscy byli i obecni członkowie najwyższych władz, uczestnicząc w rzadkim pokazie jedności, bo partyjne frakcje, jak w rasowych demokracjach, też są ze sobą solidnie skłócone. Dla prymatu partii komunistycznej, będącej taką tylko z nazwy, a pozostającą raczej klubem trzymającym władzę czy też narodem politycznym, ideologiczne hasła protestu w Hongkongu, szczególnie te dotyczące demokracji i rządów prawa, są niepotrzebną komplikacją.

Pekin się uczy

Dotąd Hongkong nie psuł humoru sekretarzy. Choćby dlatego, że Chiny są już częściowo zaszczepione przed zarazą zachodnich idei, które mogłyby zostać przeniesione np. przez tzw. żółwie morskie, powracających absolwentów zagranicznych uczelni. Tylko w USA, najstarszej demokracji, studiuje w tej chwili ćwierć miliona Chińczyków i szybko ich przybywa. Teoretycznie powinni przywozić wolne myśli, ale tak się nie dzieje (mechanizm ten nie działa też ani w Rosji, ani w Korei Płn., Kim Dzong Un jest wychowankiem szwajcarskiego ogólniaka). Teoria zawodzi, chociażby dlatego, że połowa chińskich studentów nie chce z Ameryki wyjeżdżać.

Do ChRL nie dopływają także demokratyzacyjne prądy z Tajwanu, który od niedawna daje dowody, że Chińczycy mogą sprawnie zorganizować się w demokracji, ani tym bardziej z Singapuru, w połowie zamieszkanego przez Chińczyków. Politycznym przykładem dla ojczyzny nie może świecić reszta z 50 mln członków diaspory chińskiej na świecie. W Azji Południowo-Wschodniej Chińczycy kontrolują 60 proc. prywatnego majątku, ale zachowują odwrotnie proporcjonalną, bierną pozycję polityczną i z pewnością nie inspirują swoich rodaków z kraju do demokratycznej rewolucji. Z tej perspektywy Hongkong jest dla Pekinu niebezpieczny, bo najpilniej i najgłośniej wzywa partię do oddania monopolu na władzę. Jego mieszkańcy powinni jednak pamiętać, że karnawał na Tiananmen zdławiono, gdy jego bakcyla złapały inne chińskie miasta.

Komuniści od dawna dają do zrozumienia, że się podzielą, że polityczny krajobraz Chin musi się zmienić, ale skoro obecny model działa, ludzie się bogacą itd., to nie warto zmieniać koni w czasie przeprawy. Chińscy komuniści są tak żywotni i mogli niedawno wznieść lampkę szampana za pozostawanie już 65 lat u steru, bo posiedli jedną z kluczowych cech demokracji: potrafią się uczyć.

W demokracjach zwycięzcy wyborów korygują błędy poprzedników, zmiana rządów sprzyja ciągłym korektom polityki, czego systemy autorytarne, często przyspawane do swoich wielkich ideologii, zrobić tak szybko nie potrafią. Chińscy sekretarze już prywatyzowali i kolektywizowali, popełnili wszystkie możliwe błędy i je naprawiali, reformują i robią to z większą gracją niż wspominany ze zgrozą w Pekinie Michaił Gorbaczow, który chciał zreformować partię, a sprowokował rozpad ZSRR.

Kiepski to wniosek dla protestujących mieszkańców Hongkongu. A komu kibicować? Jak na Wimbledonie – zawsze słabszym.

Polityka 41.2014 (2979) z dnia 07.10.2014; Świat; s. 50
Oryginalny tytuł tekstu: "Bunt Hongkongu"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną