Frank Horrigan, ochroniarz weteran, nie zawodzi – własnym ciałem zasłania prezydenta przed kulą zamachowca. W rozgrywce z psychopatycznym i genialnie przebiegłym mordercą jest nieugięty i superprofesjonalny. Frank to bohater znakomitego thrillera „Na linii ognia” z 1993 r., z Clintem Eastwoodem w roli głównej. W amerykańskich filmach agenci Secret Service, służby ochrony rządu, to prawdziwi zawodowcy, zawsze czujni twardziele, herosi naszych czasów. Tymczasem rzeczywistość ostatnio rozczarowuje.
We wrześniu uzbrojony w nóż były żołnierz, nieniepokojony przez nikogo, pokonał parkan okalający Biały Dom, przebiegł około 50 m do drzwi frontowych, wszedł do środka, buszował bezkarnie po korytarzach i dopiero tam został zauważony i obezwładniony przez agenta ochrony. Baracka Obamy nie było wtedy w rezydencji. Wkrótce jednak ujawniono, że kilka dni wcześniej w Atlancie w windzie razem z prezydentem znalazł się inny nikomu nieznany osobnik – jak się okazało, uzbrojony w broń palną i z trzema wyrokami za rozbój.
Można by rzec: nic nowego. Trzy lata temu, kiedy niezrównoważony psychicznie mężczyzna ostrzelał Biały Dom, pobliskie centrum dowodzenia Secret Service w ogóle się nie zorientowało, że obecna w rezydencji córka Obamy mogła być zagrożona. Agentom zdawało się, że słyszą odgłosy wymiany ognia dwóch gangów.
Najnowsze incydenty przypominają też o skandalu z 2012 r., gdy agenci amerykańskiego BOR, wysłani do Kolumbii z okazji wizyty prezydenta, na dzień przed jego przyjazdem zabawiali się w hotelu z prostytutkami.
Niektórzy ochroniarze pierwszej pary i innych dygnitarzy upijają się po godzinach, a czasem potrafią ujawnić osobom postronnym rozkład zajęć prezydenta. W pierwszym roku rządów Obamy Secret Service musiała przepraszać po tym, jak na uroczystą kolację w Białym Domu dostało się przez nikogo niezaproszone małżeństwo o egzotycznym nazwisku Salahi.