Świat

Zmurszałe borowiki

W USA znów głośno o wpadkach Secret Service

Agent Secret Service ochrania prezydenta Baracka Obamę podczas wizyty w Indiach. Agent Secret Service ochrania prezydenta Baracka Obamę podczas wizyty w Indiach. Jim Young/Reuters / Forum
Już po zeszłorocznej serii wpadek amerykańskiego biura ochrony rządu kongresmeni zastanawiali się, czy Białego Domu nie lepiej broniłyby kaktusy. Problem powrócił za sprawą ostatnich, alkoholowych wyskoków agentów Secret Service.
Zabójstwo prezydenta Abrahama Lincolna, Waszyngton, 1865 r. Wtedy jeszcze Secret Service nie istniała.Corbis Zabójstwo prezydenta Abrahama Lincolna, Waszyngton, 1865 r. Wtedy jeszcze Secret Service nie istniała.
Zamach na Johna F. Kennedyego, 1963 r. Po tej tragedii wzmocniono ochronę.Corbis Zamach na Johna F. Kennedyego, 1963 r. Po tej tragedii wzmocniono ochronę.

Frank Horrigan, ochroniarz weteran, nie zawodzi – własnym ciałem zasłania prezydenta przed kulą zamachowca. W rozgrywce z psychopatycznym i genialnie przebiegłym mordercą jest nieugięty i superprofesjonalny. Frank to bohater znakomitego thrillera „Na linii ognia” z 1993 r., z Clintem Eastwoodem w roli głównej. W amerykańskich filmach agenci Secret Service, służby ochrony rządu, to prawdziwi zawodowcy, zawsze czujni twardziele, herosi naszych czasów. Tymczasem rzeczywistość ostatnio rozczarowuje.

We wrześniu uzbrojony w nóż były żołnierz, nieniepokojony przez nikogo, pokonał parkan okalający Biały Dom, przebiegł około 50 m do drzwi frontowych, wszedł do środka, buszował bezkarnie po korytarzach i dopiero tam został zauważony i obezwładniony przez agenta ochrony. Baracka Obamy nie było wtedy w rezydencji. Wkrótce jednak ujawniono, że kilka dni wcześniej w Atlancie w windzie razem z prezydentem znalazł się inny nikomu nieznany osobnik – jak się okazało, uzbrojony w broń palną i z trzema wyrokami za rozbój.

Można by rzec: nic nowego. Trzy lata temu, kiedy niezrównoważony psychicznie mężczyzna ostrzelał Biały Dom, pobliskie centrum dowodzenia Secret Service w ogóle się nie zorientowało, że obecna w rezydencji córka Obamy mogła być zagrożona. Agentom zdawało się, że słyszą odgłosy wymiany ognia dwóch gangów.

Najnowsze incydenty przypominają też o skandalu z 2012 r., gdy agenci amerykańskiego BOR, wysłani do Kolumbii z okazji wizyty prezydenta, na dzień przed jego przyjazdem zabawiali się w hotelu z prostytutkami.

Niektórzy ochroniarze pierwszej pary i innych dygnitarzy upijają się po godzinach, a czasem potrafią ujawnić osobom postronnym rozkład zajęć prezydenta. W pierwszym roku rządów Obamy Secret Service musiała przepraszać po tym, jak na uroczystą kolację w Białym Domu dostało się przez nikogo niezaproszone małżeństwo o egzotycznym nazwisku Salahi.

Po ostatnim incydencie z uzbrojonym intruzem w Białym Domu agencja stała się tematem dowcipów telewizyjnych satyryków, a Kongres wezwał na dywanik jej szefową Julię Pierson. Przesłuchujący ją kongresmeni szydzili, że dostępu do Białego Domu, zamiast płotu i agentów, lepiej broniłyby zasadzone tam kaktusy. Pani Pierson tłumaczyła się mętnie i następnego dnia podała się do dymisji.

Najnowsze wpadki słynnej agencji wywołały szok, bo jej dumny wizerunek prezentowany przez Hollywood nie jest wyssany z palca. W czasie zamachu na Ronalda Reagana w marcu 1981 r. agent Timothy McCarthy, tak jak filmowy Frank Horrigan, zasłonił sobą prezydenta, został ciężko ranny i prawdopodobnie ocalił mu życie. W 1950 r. Leslie Coffelt, funkcjonariusz tzw. Policji Białego Domu włączonej do Secret Service, zginął w wymianie ognia z portorykańskimi nacjonalistami, którzy usiłowali zabić prezydenta Harry’ego Trumana. Potężnie zbudowani mężczyźni o byczych karkach, w ciemnych garniturach, ze słuchawkami w uszach i posępnymi minami, mogą nie budzić instynktownej sympatii, kiedy bronią dostępu do chronionego przywódcy, ale w zakres ich obowiązków rzeczywiście wchodzi gotowość oddania za niego życia.

Secret Service powstała w lipcu 1865 r., niedługo po zabójstwie prezydenta Abrahama Lincolna, ale nie w odpowiedzi na ten zamach. Nowa agencja utworzona w Departamencie Skarbu miała ścigać fałszerzy pieniędzy, czym zresztą zajmuje się do dziś. Dopiero po zamordowaniu prezydentów Jamesa Garfielda (1881 r.) i Williama McKinleya (1901 r.) Kongres zlecił jej również ochronę głowy państwa.

Mimo kolejnych incydentów, jak zamach na prezydenta Theodore’a Roosevelta w czasie kampanii wyborczej w 1912 r., Amerykanie długo zdawali się wierzyć głównie w Opatrzność czuwającą nad ich przywódcami, bo system bezpieczeństwa był dziurawy. Prezydencką ochronę wzmocniono po zabójstwie Johna F. Kennedy’ego. W następnych dekadach zdała egzamin, ratując przed zamachowcami Geralda Forda i Ronalda Reagana.

Secret Service zatrudnia dziś ponad 6,5 tys. ludzi i dysponuje budżetem 1,5 mld dol. Około połowy zatrudnionych to cywilni agenci osobistej ochrony, którzy muszą się legitymować wyższym wykształceniem i dłuższym stażem z wojska lub policji. Drugą kategorię stanowią umundurowani funkcjonariusze, młodsi i mniej doświadczeni, od których wymaga się tylko dyplomu szkoły średniej – pilnują Białego Domu i obcych ambasad.

Obowiązki agencji nie ograniczają się do czuwania nad głową państwa i jej rodziną. Prawo do ochrony amerykańskiego BOR ma także prezydent po zakończeniu kadencji, jego żona i dzieci, wiceprezydent, dwaj główni kandydaci do Białego Domu w czasie kampanii ze swymi rodzinami, jak również odwiedzający USA przywódcy obcych państw oraz wskazani przez rząd inni prominentni zagraniczni goście – jak Lech Wałęsa w czasie swej wizyty w 1989 r., kiedy był „tylko” liderem Solidarności.

Oprócz tego Secret Service zapewnia bezpieczeństwo najważniejszych wydarzeń politycznych, głównie spotkań międzynarodowych, jak doroczna sesja Zgromadzenia Ogólnego NZ w Nowym Jorku. No i wciąż zajmuje się ściganiem przestępstw finansowych.

Rola anioła stróża pierwszej pary należy do wyjątkowo trudnych, nie tylko ze względu na potrzebę wykazania się największymi sprawnościami i na ryzyko. Agenci, towarzyszący prezydentowi niemal wszędzie, poznają jego najskrytsze tajemnice, w tym takie, które wolałby ukryć przed opinią. Mają zachować dyskrecję, ale kiedy odchodzą ze służby, dziennikarskie orły, jak specjalista od Secret Service Ronald Kessler, starają się skłonić ich do wynurzeń.

Byli ochroniarze prezydenta Kennedy’ego dementowali pogłoski o jego romansie z Marilyn Monroe, ale nie zawsze o innych erotycznych wyczynach JFK. Prawdopodobnie za sprawą agentów wyciekły z Białego Domu sekrety burzliwego małżeństwa Clintonów, jak kłótnie z rzucaniem lampą przez Hillary, a ostatnio intrygujące historie o tym, jak pod jej nieobecność do ich domu w Chippaqua w stanie Nowy Jork przyjeżdża do Billa tajemnicza blondynka, nazywana podobno przez eskortujących ją agentów Energizer.

Między ochroniarzami a strzeżoną przez nich pierwszą parą wytwarzają się często bliskie, osobiste więzi. Nazywani po imieniu przez prezydenta i First Lady agenci odwzajemniają się im sympatią. Może to prowadzić do sytuacji kłopotliwych i dwuznacznych. Córka Reagana Patti Davis opowiadała, że korzystając z zażyłych stosunków z agentami, jej matka Nancy Reagan zlecała im, by śledzili, z kim chodzi na randki.

W Secret Service szkoli się więc pracowników, żeby zachowywali wobec chronionych dygnitarzy dystans. Nie wolno im zaczynać z prezydentem rozmowy, poza powiedzeniem rano „Good morning, sir”. Jak się jednak ustrzec przed poufałością, jeśli serdeczność okazuje pierwsza osoba w państwie? I nie zawsze wiadomo, jak zareagować, kiedy prezydent ma nagle ochotę na samotny spacer lub jogging w niesprawdzonym miejscu albo na „mieszanie się z ludem” bez obstawy.

Inną trudną próbą bywa przydział do jednostki strzeżącej prominentnych gości zagranicznych. Na wrześniową sesję ONZ przyjeżdżają głowy państw skłóconych z USA, jak Iran czy Kuba, i Secret Service musi wtedy współpracować ze służbami tych krajów, które też pilnują w Nowym Jorku swych przywódców. Jak relacjonuje Marc Ambinder z „The Atlantic”, zdarzało się, że CIA naciskała na agentów przydzielonych do ochrony tych polityków, aby donosili, co robią, gdzie bywają i z kim się spotykają. Wywiad tłumaczył to bezpieczeństwem kraju, ale Secret Service odmówiła ich szpiegowania, powołując się na zasadę, że współpraca z kolegami, nawet z wrogich państw, wymaga wzajemnego zaufania. Ci ostatni i tak są przekonani, że Amerykanie wszędzie ich szpiegują.

Serię wpadek amerykańskiego BOR w ostatnich latach tłumaczy się reorganizacją służb po ataku na WTC. Secret Service przeniesiono wtedy z Departamentu Skarbu do nowego Departamentu Obrony Kraju (DHS), megaministerstwa utworzonego do walki z terroryzmem. Miało to ułatwiać współpracę służb – Secret Service mogła teraz częściej „pożyczać” z innych agencji w DHS personel i sprzęt do monitoringu.

Ale reforma sprawiła też, że elitarna zawsze jednostka, poprzednio dość autonomiczna, utonęła w biurokratycznej strukturze nowego resortu i musiała konkurować z innymi służbami o fundusze i zadania. Zaczęła też bardziej ulegać politycznym naciskom otoczenia prezydenta, które dla własnej wygody nalegało na rozluźnienie reguł ochrony kosztem bezpieczeństwa.

Inni winią błędne decyzje personalne – mianowana po skandalu z prostytutkami w Kolumbii szefowa Julia Pierson była współpracowniczką zwolnionego dyrektora, podobnie obciążoną złymi nawykami. Zdaniem ekspertów ster Secret Service powinien teraz przejąć ktoś z zewnątrz, komu łatwiej byłoby zrobić porządek. Na razie tymczasowym szefem został emerytowany agent z wydziału ochrony prezydenckiej Joseph Clancy.

Pojawia się też głębsze, choć dyskusyjne, wytłumaczenie. Zdaniem znanego felietonisty Toma Friedmana rozprzężenie w Secret Service może być wynikiem osłabienia autorytetu polityków coraz gorzej ocenianych także w Ameryce. „Ostatnie potknięcia Secret Service nie zaskakują w sytuacji, gdy znaczna część klasy politycznej, która nadzoruje te służby, jest tak pochłonięta sobą, asekurancka i krótkowzroczna. Kiedy rządzący nami ludzie stają się cyniczni, skłóceni i dysfunkcjonalni, przenika to w dół biurokratycznej struktury” – napisał Friedman w „New York Timesie”.

Czyżby filmowy Frank Horrigan to przewidział? Powiedział przecież, że „woli nie znać ludzi, których ochrania”, ponieważ mógłby czasem dojść do wniosku, że nie są warci, aby się dla nich narażać.

Polityka 42.2014 (2980) z dnia 14.10.2014; Świat; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Zmurszałe borowiki"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną