Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Z Meulaboh nie zostało nic

Meulaboh po tsunami, 10 stycznia 2005 r. Meulaboh po tsunami, 10 stycznia 2005 r. Mate 1st Class Bart A. Bauer / Wikipedia
Z góry widać kilometry brudnej mazi z trudno rozpoznawalnymi kupami śmieci, ślady fundamentów domów, przypominające maleńkie pola ryżu, wielkie kałuże, jakieś deski. Ocalał tu tylko biały meczet.

W 10. rocznicę uderzenia fal tsunami w wybrzeża Oceanu Indyjskiego przypominamy reportaż POLITYKI z tamtego czasu. Artykuł został opublikowany 15 stycznia 2005 r. »

*

W pewnej chwili kapitan Jack Springer, pilot helikoptera typu Sea Hawk z amerykańskiego lotniskowca „Abraham Lincoln”, pokazał nam, że jesteśmy u celu. Otwarta dłoń, pięć palców – pięć minut do lądowania. To co pojawiło się kilkaset metrów pod lecącym wzdłuż wybrzeża śmigłowcem, było niedawno stutysięcznym miastem i nazywało się Meulaboh.

Nawet gdyby można było mówić, przekrzyczeć ryk silników, nikt nie powiedziałby słowa. Pasażerowie nie odrywali oczu od okien. O tym, że do 26 grudnia, do uderzenia tsunami, mieszkali tu ludzie, świadczył jedynie samotny budynek meczetu.

Dziś połowa Meulaboh to kilometry pogrążonego w burej, wydaje się, że aż lepkiej, mazi niczego. Jakieś deski, jakieś szmaty, pojedyncze cegły.

Sea Hawk obniżył pułap i stało się jasne, że to, co przypominało rzucone byle gdzie pomięte w kuleczki papierki od cukierków, to samochody, a podobna do poletek ryżowych sieć dziwnych, równo poukładanych kwadracików to fundamenty i podłogi domów, które zniknęły.

Jeszcze kilkadziesiąt metrów w dół i wiadomo, czym są te małe pomarańczowe punkty: to plastikowe torby. Tak dużo tych toreb, wszędzie torby, nie tylko pomarańczowe, są jeszcze czarne i niebieskie. Tych nawet więcej. Leżą pojedynczo, w rzędach albo stosach. Jeszcze niżej – i widać już każdy szczegół. Torby pomarańczowe są zapinane na suwaki, a niebieskie i czarne to zwykle worki na śmieci. Nie zapinają się, więc ze środka coś zwykle wystaje. Stopa najczęściej. Albo dłoń. Jedna torba – jeden człowiek. Nie starcza pomarańczowych toreb ani nawet worków na śmieci. Bo w Meulaboh potrzeba ponad 30 tys. toreb i worków.

Wszystkiego brakuje w Meulaboh: czystej wody, jedzenia, lekarstw, paliwa. Wszystkiego.

Miejscowe lotnisko ma zniszczony pas startowy. Śmigłowce zaczęły lądować dopiero kilka dni po piekle, kiedy wojsko otoczyło lądowisko. Wcześniej zrzucały zaopatrzenie nie siadając na ziemi. A jeszcze wcześniej kilka z tych, które jako pierwsze z pierwszych wylądowały w mieście, o mały włos się nie rozbiło.

Kpt. Springer był wśród pilotów, którzy wówczas lądowali. To jedno z najgorszych jego wspomnień. – Problemem był start w drogę powrotną. Zostawialiśmy pomoc, czasem pasażerów. Maszynę obstępują ci biedni ludzie, którzy ocaleli, błagają, żeby ich zabrać, czepiają się helikoptera. Nasz Sea Hawk jest już pełen ciężko rannych. Nie mogę wziąć ani jednej osoby więcej, bo nie wystartuję albo spadnę. Mówię to, nikt mnie nie słucha, próbuję startować, myśląc, że puszczą, przestraszą się. Nic. No i był dramat, musiałem rozkazać załodze odczepiać tych ludzi i zrzucać ich na ziemię. Żołnierze nie chcą tego pamiętać. Odpychane ręce, palec po palcu siłą rozwierane dłonie. To nie było fair, ale nie mogłem inaczej.

Teraz indonezyjska marynarka wojenna wciąż usiłuje ustanowić połączenie z morza – aby w Meulaboh mogły cumować jednostki z zaopatrzeniem. Ze statków i śmigłowców widać ludzi, którzy koczując na brzegu, dają błagalne znaki. Kolejny dzień czekają na jakąkolwiek pomoc.

 

Pomocy jest coraz więcej, najbliższe lotnisko z prawdziwego zdarzenia, które znajduje się w mieście Medan – 500 km od stolicy prowincji Banda Aceh, zamieniło się w wielki lotniczy węzeł przeładunkowy. Tu lądują monstrualne czterosilnikowe rosyjskie transportowce Iliuszyn i niewiele mniejsze amerykańskie C-17 Globmastery. Każdy taki samolot to około 80 ton ładunku, co oznacza jedzenie dla ponad 4,5 tys. osób na cały miesiąc. Dalej do Banda Aceh lecą lżejsze Herkulesy C-130, a stamtąd do odciętych miejscowości Sea Hawki i dwusilnikowe ciężkie śmigłowce Cheenooki. Na małym lotnisku w Banda Aceh właściwie nigdy nie cichnie ryk silników, właściwie tylko do tego punktu da się też dojechać transportem kołowym. Odcięte są niemal wszystkie miejscowości na południowo-zachodnim wybrzeżu Sumatry.

Południowe wybrzeże oddzielone jest od północnego barierą wulkanicznych gór porośniętych równikowym lasem. Przed 26 grudnia istniała tu jedyna szosa wzdłuż wybrzeża. Tsunami podarło ją jak papierową wstążkę.

Jest jeszcze jedna bariera: indonezyjska administracja rządowa. Nie ma organizacji humanitarnej, która włączyła się w międzynarodową operację pomocy Sumatrze, a której ludzie nie skarżyliby się na kłody rzucane pod nogi przez urzędników. Cudzoziemcy wierzą, że to wszystko przez wieloletnie przyzwyczajenia, uwielbienie druków, pieczątek, pozwoleń, licencji, przepustek. W końcu w Aceh, gdzie od 1976 r. toczy się partyzancka wojna z separatystami, nie postawił nogi pracownik jakiejkolwiek zagranicznej organizacji humanitarnej ani też żaden zagraniczny dziennikarz.

Miejscowi wiedzą swoje: znaczna część pieniędzy z międzynarodowej pomocy dla Aceh i tak – jak zwykle – ukradną Jawajczycy, a biurokratyczne przeszkody nie wynikają z przyzwyczajeń, tylko ze złej woli.

Tym razem na pokładzie Sea Hawka przylecieli lekarze organizacji Global Aid z RPA, ich ekipa założyła szpital w jedynym niezniszczonym fragmencie Meulaboh, czyli w meczecie. To teraz długo będzie jedyny szpital w Meulaboh. Przed 26 grudnia były dwa, pierwszy fala zabrała razem z pacjentami i lekarzami, drugi – splądrowała doszczętnie, powyrywała drzwi, okna, wyrzuciła sprzęt, lekarstwa. I ludzi. Tych kilku, którzy przetrwali uderzenie tsunami bez szwanku, dołączy teraz do Afrykanerów.

Dr Muhammad Wahya ocalał, bo był z wizytą u pacjenta w innej części miasta. – Najpierw zatrzęsła się ziemia. Wiele domów runęło w tej właśnie chwili. Wiele zostało nadwyrężonych i kiedy po pół godzinie, a może po godzinie, nadeszło tsunami, to starło je do fundamentów. Dom, w którym byłem, jest położony w głębi lądu, woda wdarła się tam resztkami sił – opowiada.

Dr Wahya stracił żonę i dwoje dzieci. Jego dom stał tuż nad morzem. Został po nim tylko fundament. Żadnych ciał, żadnych rzeczy. Nic. Wahya nie ma czasu na poszukiwania, od rana do późnej nocy leczy ocalałych, śpi w meczecie, w którym pracuje z Afrykanerami.

Wie: nic nie znajdzie. Fala niosła wieleset metrów to, co wyszarpała ziemi z brzegu. Rozrzucała ludzi, dachy, ściany, meble gdzie popadnie, niczym wściekłe dziecko niechciane zabawki. Ludzie ciągle wspominają ten moment. Opowiadają niezliczone sceny śmierci, najdziwniejsze, najbardziej bezsensowne, brutalne.

Jednak coraz częściej tematem są historie cudownych ocaleń. Choćby ta siedemdziesięciolatka uwięzionego w swym zwalonym domu, którego właśnie wyciągnęli singapurscy strażacy. Muhammad Zaini był unieruchomiony przez 11 dni. Przeżył, bo mógł pić deszczową wodę, która szczęśliwym zbiegiem okoliczności zbierała się wokół niego.

Albo też słynna już historia ciężarnej matki, która uciekała przed falą ulicą handlową Banda Aceh z dwoma małymi synkami. Upadła, zrozumiała, że nie da rady. Musiała wybrać. Wybrała młodszego, starszego – trzyletniego Anana, pchnęła w boczną uliczkę. Udało jej się uciec, uratować małego i ciążę. Wiedziała już, że będzie niosła brzemię, które nie da jej spokojnie zasnąć do końca życia. Ale w piątek, 7 stycznia, ktoś rozpoznał w szpitalu dziecko zapisane pod błędnym nazwiskiem. To jej Anan. Jest słaby, ma złamaną nogę i rękę, stłuczeń bez liku, nie pamięta, jak przeżył, ale przeżył.

Dlaczego lepiej opowiadać takie historie? Czy pozwalają znów uwierzyć w życie? Zaufać Allahowi? Trochę tak. Chociaż przecież złe historie, historie o śmierci, nie są o złych ludziach, a te dobre o dobrych. Ale te dobre dodają otuchy i łagodzą ból.

Może właśnie dzięki temu, że są do opowiedzenia jakieś dobre historie, ludzie w Aceh robią rzeczy, na które – wydawałoby się – człowiek przeżywszy to, co oni, nie miałby sił.

Przecież myślimy tak: ktoś, kto stracił całą rodzinę, dzieci, rodziców albo tylko siostrę, brata, ma gdzieś pranie poszarpanych przez brudną wodę, zamienionych w szmaty ubrań, ma gdzieś wyciąganie motoroweru, który utknął w błocie, szukanie ocalałych naczyń z nieocalałej kuchni, porządkowanie zrujnowanego sklepiku.

A ludzie z Aceh – nie. Każdy tu stracił kogoś bardzo bliskiego. Ale pierze, wyciąga, szuka, porządkuje. Powoli, z mozołem, bez pośpiechu, bo to i tak robota na lata. Dziwne, ale są ludzie w Aceh, którzy uśmiechają się do nieznajomego przechodnia.

*

Nasz reporter jako pierwszy z Polski dotarł do Meulaboh. To najbardziej poszkodowane miasto indonezyjskiej prowincji Aceh. A Aceh to najbardziej poszkodowana prowincja najbardziej poszkodowanego przez tsunami kraju. Kiedy skontaktował się z redakcją po dwóch dobach podróży, niewiele powiedział: Hiroszima. I że niewyobrażalnie śmierdzi. Że nie przypuszczał, że może istnieć taki fetor. A potem, że kiedy próbował zrobić pierwszą fotografię, to nie dał rady, zwymiotował. W Meulaboh mieszkał na pasie startowym. Oto jego pierwsza relacja. Pisana w czasie 15-godzinnego oczekiwania na jakikolwiek samolot powrotny ze stolicy prowincji – Banda Aceh – do cywilizacji.

*

Oko katastrofy

Aceh to północno-zachodnia część Sumatry, cypel ogromnej wyspy wystawiony na Ocean Indyjski najgorzej, bo frontem i najbliżej epicentrum najsilniejszego trzęsienia ziemi w tym regionie od stu lat. Miasto Meulaboh, zaznaczone na naszej mapie, które przed katastrofą miało 100 tys. mieszkańców, dziś nie istnieje. W całej prowincji 26 grudnia 2004 r. mieszkało około miliona osób. Mimo upływu czasu, trudno powiedzieć, ilu przeżyło. Miasta i wioski są praktycznie odcięte od świata na skutek zniszczenia dróg i urządzeń telekomunikacji, w wielu punktach ładunki z pomocą mogły być tylko zrzucane z helikopterów. Liczbę ofiar śmiertelnych w całej Indonezji władze kraju określiły w ub. tygodniu na przeszło 104 tys., ale koordynator pomocy doraźnej Jan Egeland z ONZ powiedział, iż wiele osób mogło się schronić w lasach, w głębi lądu i że prawdziwy zakres zniszczeń ujawni się dużo później. „Nie myślę, żebyśmy chociaż w przybliżeniu wiedzieli, ilu w tym regionie zginęło, ilu jest bardzo poważnie poszkodowanych”. Światowa Organizacja Zdrowia ostrzega, że prowizorycznie podana liczba ofiar śmiertelnych w całym regionie – 165 tys. – może się zwiększyć, jeśli szybko nie przedsięweźmie się działań zapobiegających wybuchowi epidemii cholery i dyzenterii.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną