Artykuł ukazał się w najnowszym numerze dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”
Polacy, myśląc o Ukrainie, myślą Lwowem. Czasem można odnieść wrażenie, że Lwów jest jedynym pryzmatem, przez który Polska patrzy na Ukrainę. Dostrzegamy prawie wyłącznie Ukrainę „lwowską”, a to perspektywa, szczerze mówiąc, mało reprezentatywna.
Z perspektywy Lwowa Ukraina jest ojczyzną przez wieki śnioną i w końcu wyśnioną, choć od ideału daleką, ale już dla choćby Dniepropietrowska czy Odessy Ukraina jest czymś zupełnie innym. Pragmatyczna, kupiecka Odessa zdaje się w Ukrainie widzieć po prostu legalną platformę dla swojego funkcjonowania. Odessie nie uśmiecha się wiszenie poza uznawaną międzynarodowo rzeczywistością, więc póki co popiera Ukrainę, a nie jakąś hipotetyczną „Odeską Republikę Ludową” czy wariant krymski. Dniepropietrowsk natomiast widzi w Ukrainie „nie-Rosję”: świat swojski, kulturowo podobny do russkogo mira, ale którego nie trzyma za twarz Putin i jego drużyna. Cały państwowy etos i mitologia, od Rusi Kijowskiej, przez Kozaków, po Banderę, które są tak ważne dla Lwowa, w Dniepropietrowsku są sprawą marginalną i dopiero zaczynają nabierać jakiegokolwiek znaczenia. A w Donbasie, nawet w tej jego części, która pozostaje jeszcze pod administracją Kijowa, Ukraina nadal często jest widziana jako wichrzycielka skłócająca Donbas z ojczyzną „właściwą”, czyli „rosyjskim światem”. I tak dalej. Perspektyw jest mnóstwo, mnóstwo jest Ukrain. „Naszą” Ukrainą jest Ukraina widziana ze Lwowa. Inne Ukrainy znamy słabo i prawie w ogóle ich nie rozumiemy.
Niespełniona historia
Ale my, Polacy, Lwów czujemy nadal mocno. Lwów przypomina kogoś bliskiego, kto niby umarł, ale nie do końca. Jego ciało nadal żyje, tyle że opanowała je inna osobowość. Lwów ma przeszczepiony mózg. Bo te wszystkie ulice, domy, kamienice, układy urbanistyczne – które, zamiast zapaść się głęboko pod ziemię i zniknąć z historii (a tego by wymagał polski mit utraty Lwowa), najnormalniej sobie przecież obojętnie stoją. Trwają. Lwów istnieje w najlepsze.
I pewnie dlatego Lwów mnie fascynuje. Jest czymś w rodzaju spełnionej historii alternatywnej. Pokazuje na przykład, jak wyglądałaby polska przestrzeń, gdyby Polska w 1945 roku została przyłączona do ZSRR. Tak, tak – wystarczy pojechać do Lwowa – i już nie trzeba sobie tego wyobrażać.
Lubię więc kręcić się po Lwowie i wyobrażać sobie siebie w tej poradzieckiej Polsce. Nie tyle wyobrażać sobie, co by było gdyby, a po prostu na to patrzeć.
I choć staram się zrozumieć wszystkie Ukrainy, to intuicyjnie rozumiem tylko Lwów, rozumiem Galicję – Hałyczynę, bo ich aspiracje są identyczne z wgranymi we mnie polskimi aspiracjami. Rozumiem, że naturalnym punktem odniesienia Lwowa jest Zachód, a nie Wschód. Nie Moskwa, nie jakieś rojenia o Związku Radzieckim, ale każda forma polityczna czy społeczna, która wytwarza się w zachodniej części Europy. Podobnie jak lwowianie, zdaję sobie sprawę z faktu, że przynależę do terenów, które są dla Zachodu tylko prowincją, i to wątpliwą, ale wiem też i czuję, że innego miejsca na świecie dla mnie nie ma. Zachód to dom, choć żyję tam nie na pokojach, a gdzieś w kącie, w sieni. Ale wschód – to zesłanie.
Świadomość ta jest, zresztą, powodem mojego małego etycznego dramatu: co by się na Ukrainie nie działo – ja identyfikuję się ze Lwowem. Nawet jeśli Lwów nie ma racji.
Bo Lwów wiele razy nie miał racji. Nie miał racji, próbując narzucać całej Ukrainie własną wizję ukraińskości. Jeśli już ciałem stało się słowo i dokonało się to, o czym marzyli ukraińscy patrioci, i Ukraina sformowała się nie tylko jako państwo niepodległe, ale objęła administracją gigantyczny obszar, niewiele mniejszy od postulatu maksimum, o jakich roją wierzący w Wielką Ukrainę. I obszar ten jest zbyt szeroki, by przyjąć jedynie galicyjski punkt widzenia. Lwów powinien zdawać sobie z tego faktu sprawę, ale go zignorował. Nie miał więc Lwów racji, próbując przekonać wszystkich Ukraińców do legendy UPA i Bandery, do ukraińskiego nacjonalizmu, nacjonalizmu niby zachodniego wzoru, ale już dawno tak przestarzałego, jak austriackie manlichery („spójrz na tego manlichera, zardzewiały jak cholera” – śpiewano w starej lwowskiej piosence o „dniu deszczowym i ponurym”). Takiego nacjonalizmu bowiem na Zachodzie już dawno nie traktuje się jako ideologii godnej funkcjonowania w politycznym i społecznym mainstreamie.
Europa lemingów
Lwów nie miał też racji, wyzywając cały poradziecki wschód Ukrainy od bezwolnych, biernych homines sovietici i nie miał racji, gardząc wschodem Ukrainy z powodu jego „radzieckości”. W rzeczy samej, kto wie, czy gdyby nie to wschodnioukraińskie ciążenie ku Rosji, to czy Europie nie byłoby raczej bliżej do wartości wyznawanych na ukraińskim wschodzie niż zachodzie, wschód jest bowiem raczej pragmatyczny niż ideowy, nie przywiązuje specjalnej wagi do pochodzenia etnicznego i gardzi nacjonalizmem (gardził przynajmniej do niedawna, zanim do głosu nie doszedł tam wielkoruski szowinizm).
Kto wie zresztą, czy ta cała gadanina o tym, jaki to ukraiński wschód poradziecki jest bierny i jak pozwala sobą pomiatać – nie jest podobnego autoramentu jak to całe gadanie polskiej prawicy o lemingach: że nic, tylko kredyty, konsumpcja i żadnego ciągu do myśli głębszej, czytaj: narodowej. No cóż, to właśnie z lemingów zbudowana jest współczesna Europa, ba, cały współczesny Zachód.
A więc nie, Lwów nie miał całkowitej racji w sporze z poradzieckim wschodem Ukrainy, tyle że ukraiński wschód zawsze ciążył w stronę Rosji, a to ciążenie oznacza rosyjskie standardy dotyczące praw człowieka, przejrzystości funkcjonowania państwa, jakości demokracji i tak dalej. A standardy te zaakceptować trudno, dlatego koniec końców sympatyzuję ze Lwowem. Po raz kolejny okazało się, że gdy przychodzi co do czego, gdy dochodzi do konfliktu, to przytulamy się do tych, do których nam najbliżej. Huntington, widać, miał rację.
Lwów chce więc na Zachód, i ja to rozumiem, choć mam wrażenie, że Lwów chciałby widzieć Zachód trochę innym, niż on faktycznie jest. Lwów chciałby widzieć Zachód w takiej formie, w jakiej Zachód istniał w czasach, gdy Lwów go opuścił, czyli przed II wojną światową.
Zachód silnych państw narodowych, dążących do etnicznej jednolitości, wykreślających na mapie Europy swoje geopolityczne aspiracje, ścigających się ze sobą. Takiego Zachodu już nie ma, dlatego Lwów jednocześnie i chce do Europy, i boi się. Nacjonalistyczni lwowianie – podobnie jak wszyscy europejscy nacjonaliści – z nieufnością patrzą na rozmywający narody etniczne projekt Unii Europejskiej, na Conchitę Wurst i na odchodzenie od „wartości chrześcijańskich”. Zbliżałoby ich to, znów: jak innych europejskich nacjonalistów, do „rosyjskiego świata”, który na większość tych spraw patrzy podobnie, gdyby nie fakt, że ten „świat” jest „rosyjski” właśnie. A Lwów leży na tyle od niego blisko, że wchłonięcie weń postrzega jako realne zagrożenie. I dlatego nigdy w życiu „Moskali” nie poprze, choćby Conchita Wurst została przewodniczącym Rady Europy.
Radzieckie szczęście
Ale ja, mimo wszystko, rozumiem Lwów. Szczerze mówiąc, rozumiem nawet to lwowskie narzekanie na wschód Ukrainy, choć nie do końca się z nim zgadzam. Rozumiem, że im, we Lwowie, wszystko co brzydkie i złe kojarzy się z Radziecją i niechcianą radziecką formą. Że gdzie nie spojrzą, to widzą to radzieckie przekleństwo, choć w dużym stopniu nie jest to przekleństwo radzieckości, a zwykła niezgrabność prowincji. Włodko Kostyrko, artysta lwowski kojarzony ze środowiskiem lwowskich autonomistów, czy – jak tam zwać – separatystów (który się jednak od rzeczonego separatyzmu mocno dystansuje), tak pisał o radzieckiej rzeczywistości w eseju Ex Oriente Tenebris, gdy chodził kiedyś po lwowskich starych ulicach i wyobrażał sobie, że snuje się po Paryżu:
„Stan chodnika i szarość radzieckiego brudu na nim przywróciła mnie do rzeczywistości. Radziecka rzeczywistość mi się nie podobała, nie pasowała do mojego Lwowa. Mój dziadek urodził się we Lwowie w czasie autonomii galicyjskiej (czyli za Austrii) i on też nie lubił radzieckości, mój ojciec urodził się we Lwowie za Polski – i też nie lubił radzieckości. Ja urodziłem się we Lwowie w czasach Ukrainy radzieckiej – i też nie lubiłem radzieckości. Nie podobało mi się nic, co radzieckie. Radzieckość była estetycznie nieatrakcyjnym etycznym złem, robotniczo-chłopskim doktrynerstwem, które doprowadziło Lwów do katastrofy. Z miasta wygnano większość mieszkańców – tylko ze względu na ich narodowość. System budował ład, bazując na złej stronie istoty człowieka. Miała miejsce całkowita deklasacja miejskiej kultury, międzyludzkie stosunki polegały na całkowitym wyłączeniu etycznej osobowości. (…)
Włócząc się po Lwowie, patrzyłem na fasady kamienic, widziałem na nich ślady kul, takich świadectw było bez liku, i wyobrażałem sobie ostatnią bitwę mojego miasta. Byłem dumny z okien lwowskich kamienic, bo wywoływały strach, stanowiły niebezpieczeństwo, to z nich wypadała kara na tych, którzy chcieli pozbawić lwowian ich świętego prawa do ludzkiego szczęścia. Lubiłem słuchać mojego dziadka, jego języka nieradzieckich lwowian. Lubiłem ich obserwować, mocno się wyróżniali spośród radzieckiej szarości, dlatego nie mieli szans na przetrwanie. Ich indywidualność, ich ancugi, kapelusze, meloniki, kapelusiki i rękawiczki stworzyły mój stereotyp lwowianina.”
No tak. Kostyrko, jak i inni we Lwowie, nienawidził tych, którzy „chcieli pozbawić lwowian ich świętego prawa do ludzkiego szczęścia”, i fakt, że szli oni na Lwów właśnie ze szczęściem na sztandarach, nie jest dla nikogo godnym nawet wspomnienia, bo we Lwowie to „moskalskie”, „radzieckie” szczęście odbierało się i nadal odbiera jako największe nieszczęście.
Europa pokazowa
Obecnie Lwów niby „zachodnieje” coraz bardziej, niby po Lwowie chodzą hipsterzy poubierani jak austriaccy dandysi z końca XIX wieku, niby można napić się kawy w kawiarni stylizowanej na wiedeńskość i nawet ulec przelotnemu (i mylnemu) złudzeniu, że ta wiedeńskość nie jest stylizacją – ale w tej lwowskiej westernizacji dźwięczą fałszywe nuty.
Podobno inspiracją dla Andrija Sadowego i jego wymarzonego euro-Lwowa jest Kraków z jego knajpianym życiem, i faktycznie: Lwów wygląda jak hiper-Kraków. Knajpa kipi na knajpie, wiosną i latem przejść trudno między stolikami wystawionymi na ulice, kawiarnianymi ogródkami, z których wylewają się goście. Knajpy te nabierają sznytu i smaku, choć jeszcze niedawno ta „europejskość” była mocno toporna: bezpretensjonalnych lokali było we Lwowie zaledwie kilka, reszta miała w sobie albo mocny posmak poradzieckiej pozłacanej tandety, albo była poradziecka wprost. Teraz z klasą i jakością jest lepiej, choć touch poradzieckiego, nazwijmy to: podejścia biznesowego, jest nadal mocny: większość najbardziej znanych lokali należy do raptem kilku firm, które podzieliły je między siebie i są to wielkie biznesowe projekty mające napędzić swoją formułą stada klientów.
Jest więc we Lwowie knajpa żydowska, w której rachunek można targować, jest knajpa utrzymana w klimacie drohobyckiej gorączki naftowej, była knajpa inspirowana działalnością Leopolda von Sacher-Masocha i tak dalej. Jest też, wiadomo, słynna Kryjiwka, knajpa o wystroju ziemianki UPA, do której walą tłumnie wszyscy etniczni wrogowie banderowców, czyli bawiący we Lwowie Polacy, Moskale i „zmoskalszczeni” Ukraińcy ze wschodu, ryczą „sława Ukrainie” przy wejściu, wypijają kieliszek polewany przez odźwiernego przebranego w upowski szynel, a potem opowiadają w swoich Charkowach i Krakowach, o tym, w jakiej to byli hardcore’owej paszczy lwa. Lwów stał się więc czymś w rodzaju knajpianego Disneylandu. Knajpy te nie są więc bezpretensjonalnymi biznesikami, o jakich śnią europejscy hipsterzy w poszukiwaniu wymarzonego sposobu na życie: ot, kilka stolików, wino, piwko – wieczorem, w dzień – kawa i ciastko, grupka przyjaciół i przygodnych podróżników przy barze, tylko wielką fabryką kasy.
Dla reszty Ukrainy Lwów jest czymś w rodzaju Europy pokazowej: przyjeżdża się tam pochodzić po starych uliczkach niczym po parku tematycznym „Europa”, a park ten, notabene, daleki jest nadal od tej jakości, jaką miał, gdy go w czasach habsburskich rozbudowywano do tego kształtu, który przeszedł do legendy. Widać we Lwowie to samo, co widać w polskich miastach poniemieckich czy w Rumunii w miastach powęgierskich: ludzie, którzy do Lwowa weszli, nie mają pojęcia, w jaki sposób korzystać z tych miejskich urządzeń, które pozostawili im budowniczy. W rezultacie Lwów, nawet tam gdzie jest rewitalizowany i odnawiany, wygląda nuworyszowsko, niezbornie, niezgrabnie. Brak tam koncepcji urbanistycznej mającej styl i klasę. Słowem: Lwów cierpi na to samo, na co cierpi prawie cała Polska.
Są we Lwowie jednak ludzie, którym na mieście zależy. Którzy chcą podtrzymywać jego legendę, wiążą nici łączące miasto z przeszłością. Bo te nici nadal istnieją. Byłem zaskoczony, że gdzieś w odmętach parterowych uliczek przy ulicy Zamarstynowskiej na ulicznych oprychów nadal mówi się „baciary”, a gdy lwowianin lwowianinowi puszczał tam wiązankę, to niekoniecznie spływała ona – jak wszędzie indziej na Ukrainie – rosyjskim matem, ale kojarzyła się często z międzywojennym bałakiem. Zawsze podobało mi się to lwowskie wsuwanie ukraińskości tam, gdzie zupełnie inaczej ona wygląda: w środkowoeuropejskość. Te – spotykane tu i ówdzie tylko we Lwowie – napisy ukraińską łacinką z czesko-słowacką diakrytyką, które odrywają język ukraiński od zdominowanej przez rosyjskość radzieckości i wkładają ją w zachodni kontekst. Lwowskie wpisywanie historii Ukrainy w europejską machinę dziejów.
Tak, Lwów nie jest dla Ukrainy reprezentatywny, a Ukraina nie reprezentuje lwowskich marzeń o niej. Nie dorasta do lwowskich wyobrażeń. Co z tego będzie – zobaczymy. Ale oglądanie tego napięcia pomiędzy Lwowem a resztą kraju jest fascynujące.
*
Ziemowit Szczerek jest pisarzem, reportażystą. Opublikował między innymi: „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” (Kraków 2013), „Rzeczpospolita zwycięska” (Kraków 2013). Stale współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”.
Artykuł ukazał się w najnowszym numerze dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”