Artykuł w wersji audio
Nie wszystko w Libii się rozłazi. Działają szkoły, pracują urzędy. Latają samoloty zagranicznych linii, wydobywana jest ropa naftowa. Wszystko jakoś się toczy, do chwili, gdy dochodzi do sytuacji naprawdę poważnej, np. porwania. Czy to dla zwykłego okupu, czy z politycznej zemsty. Wtedy bliscy uprowadzonego, zamiast do dzielnicowego, dzwonią do lokalnych watażków. Funkcjonariusze, urzędnicy i politycy na niewiele się przydają, skoro – jak mówią eksperci – w kraju nie ma innych instytucji niż te spersonalizowane. Gdy nie ma komu egzekwować prawa, każdy zależy wyłącznie od sieci swoich znajomych i powiązań rodzinnych.
Od obalenia w 2011 r. dyktatora Muammara Kadafiego nie funkcjonuje rząd centralny. Od sześciu lat trwa wojna domowa, rozkręcona przy dużym udziale Europy i Ameryki. Kadafi był tyranem, ekscentrykiem na granicy obłędu. Ale trzymał swój kraj krótko i po jego usunięciu pozostała próżnia. W atmosferze bezkarności rozboje, wymuszenia, ciężkie walki uliczne i zamachy są codziennością. Ponad 400 tys. obywateli nie może wrócić do swoich domów. W kraju niegdyś chwalącym się najwyższym poziomem życia w Afryce służba zdrowia jest w rozsypce, są problemy z dostawami prądu.
Za to obradują dwa parlamenty, administrują trzy skłócone rządy, przy czym ten cieszący się uznaniem społeczności międzynarodowej nie kontroluje nawet całości stołecznego Trypolisu. Gangów i milicji, łączących się po linii plemiennej, religijnej czy każdej innej może być nawet 1700. Walczą tym, co znaleźli w otwartych i opuszczonych arsenałach regularnej armii. Broń stamtąd rozpłynęła się po Afryce i Bliskim Wschodzie, podsycając lokalne konflikty. Trafiła i do tzw. Państwa Islamskiego, które w Libii ma obozy treningowe.
W powstałych okolicznościach doskonale czują się przemytnicy ludzi. Okazję do interesu stworzyła im wielka polityka, m.in. to, nad czym tak ubolewa Barack Obama, który za największy błąd swojej prezydentury uważa nieprzygotowanie Libii na czasy po Kadafim. Libijskim przemytnikom pomogła wreszcie umowa Unii Europejskiej z Turcją, która skutecznie zablokowała dotąd najbardziej popularną trasę migracyjną, wiodącą przez Grecję i Bałkany. Poza tym inne szlaki nie są tak atrakcyjne – Algieria za dobrze pilnuje swoich wód terytorialnych, z Maroka może i jest blisko do Hiszpanii, jednak to trasa libijska wciąż uchodzi za łatwiejszą do pokonania, bardziej dostępną. Po wyeliminowaniu turecko-grecko-bałkańskiej konkurencji notowania na przemytniczej giełdzie przerzutu do Europy przedstawiają się następująco (dane Międzynarodowej Organizacji do Spraw Migracji):
Od 1 stycznia do 21 czerwca 2017 r. do Europy przypłynęło 83 938 migrantów, tylu przynajmniej zostało zarejestrowanych. 8363 osoby przedostały się morzem do Grecji (w całym 2016 r. 173 tys. – oto miara skuteczności unijnej umowy z Turcją). 3314 osób dotarło do Hiszpanii, głównie z Maroka. Do Włoch popłynęło 71 978 osób, niemal wszyscy wyruszyli z Libii. Ruch na trasie libijsko-włoskiej jest o 30–40 proc. większy niż przed rokiem, a że wraz z nastaniem lata pogoda się poprawiła i morze jest spokojniejsze, popłynie jeszcze więcej łódek i pontonów. Do grudnia Włosi spodziewają się 200–250 tys. przybyszy. W całym 2016 r. dotarło do nich 181 tys. migrantów.
Od początku roku w Morzu Śródziemnym utonęło lub przepadło bez wieści co najmniej 2108 osób – 2011 (!) z nich w drodze z Libii do Włoch. Także oni zapłacili po kilkaset euro, czasem tysiąc i więcej za miejsce w łodzi oraz obietnicę dostarczenia na drugi brzeg.
Trasa z Libii do Włoch, twierdzi Mattia Toaldo z Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych, nie jest aż w takim stopniu zdominowana przez migrantów ekonomicznych, jak chciałaby obiegowa opinia. 39 proc. przybywających otrzymuje we Włoszech status uchodźcy lub inną formę ochrony. Według Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców status uchodźcy powinna dostać niemal co druga osoba z tej trasy.
Upadła Libia
Z Libii płyną migranci o dwóch biografiach. Faktyczni uchodźcy z Bliskiego Wschodu i Afryki uciekają przed wojnami i rebeliami w Syrii czy w Nigerii, prześladowaniami w Gambii, niekończącą się służbą wojskową w Erytrei, alarmująco poważną klęską głodu w pasie Sahelu. Dojeżdżają do Libii na różne sposoby, w tym ciężarówkami przez Saharę. Ci o biografii drugiej próbowali się m.in. na dłużej zaczepić właśnie w Libii. Czerpiąca dochody z ropy i rozbudowująca infrastrukturę Libia Kadafiego była przez dekady celem emigracji zarobkowej. Oprócz m.in. Polaków marzących o dewizowych delegacjach na pustynię, przewinęła się przez nią spora część najbiedniejszej Azji, zwłaszcza Południowo-Wschodniej, i cała Afryka Północna. Nadal pracują tam setki tysięcy Egipcjan. I nawet upadła Libia wciąż przyciąga, w tym m.in. Banglijczyków.
Między 1 stycznia a 22 maja 2017 r. do Włoch dopłynęło 5650 Banglijczyków. Rok wcześniej w takim samym okresie ledwie 10. Skąd wzrost? Niektórzy z nich przed laty zakontraktowali się do pracy w Libii i teraz, wraz z pogarszającą się sytuacją, bojąc się o własne bezpieczeństwo, chcą przenieść się do Europy. Wielu z nich utknęło, jeszcze gdy upadł Kadafi, za jego panowania w Libii pracowało do 80 tys. Banglijczyków. Ale reszta banglijskiego kontyngentu to ci, którzy prosto z lotniska planują przedrzeć się do Europy.
Za dojazd do Libii płacą kilka tysięcy euro, co do zasady firmy pośredniczące mamią ich nieprawdziwymi opowieściami o libijskich porządkach. W liczącym 165 mln mieszkańców Bangladeszu trudno o etaty i wyjazdy zarobkowe są zwyczajem ugruntowanym koniecznością. Banglijczyków silnie ciągnie do Włoch, bo działa tu zasada, że migracja jest tym prężniejsza, im gęstsza jest sieć osadnicza w miejscu docelowym, a we Włoszech mieszka już ponad 100 tys. Banglijczyków. Gwoli ścisłości: sprowadzanych do pracy przez samych Włochów.
Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji szacuje, że w Libii jest dziś nawet do miliona migrantów. Czeka na nich głównie niebezpieczeństwo. I jak w przypadku Banglijczyków, także imigranci ekonomiczni przybywający z zamiarem pracy stają się kandydatami na uchodźców, padają celem rasistowskich ataków, są grabieni, bici, gwałceni, zmuszani do niewolniczej pracy lub sprzedawani w niewolę, zabijani. Próba ucieczki z Libii do Europy wpycha ich w ręce przewodników, niewahających się zarobić na kiepskim położeniu swoich klientów.
Z licznych relacji doświadczonych gehenną wyjazdu wynika, że do wszelkich libijskich zagrożeń przewodnicy dorzucają m.in. skoszarowanie w ośrodkach przerzutowych, gdzie pod pozorem oczekiwania na lepszą pogodę czeka się przez miesiąc, dwa, trzy. W kryjówkach panuje ścisk tak potworny, że przetrzymywanym zdarza się spać tylko na boku, na materacach rzuconych na beton. W jednym miejscu upycha się i po tysiąc osób, panuje higieniczny horror, z wielogodzinnymi kolejkami do toalet. Jedzenie – makaron bez omasty. Za pobyt trzeba płacić.
Przewodnicy regularnie biją klientów i zmuszają ich, by dzwonili do rodziny po dodatkowe pieniądze. Do kontroli przetrzymywanych wykorzystuje się tych migrantów, których nie stać na opłacenie przejazdu, tak spłacają swój dług. I nie przez przypadek jedną z pierwszych rzeczy, o które zwracają się kobiety po dotarciu do Europy, jest test na obecność wirusa HIV.
Pięć tysięcy w dwa dni
I wreszcie rejs. W teorii do Włoch z libijskich plaż jest 300 km, ale często płynie się etapami, bo przewodnicy tną koszty. Ładują 150 osób na 15-osobowym pontonie albo do drewnianych łodzi, które nigdy nie powinny się znaleźć na otwartym morzu. Nawet marne pontony bywają już na morzu ograbiane z silników. Albo tankują tylko tyle paliwa, by starczyło do granicy wód międzynarodowych, gdzie potrzebujących z wody zbierają statki m.in. europejskiej agencji straży granicznej i organizacji pozarządowych; swoje jednostki mają tam Lekarze bez Granic i Save the Children. Mają pełne ręce roboty – pod koniec maja w ciągu dwóch dni włoska straż przybrzeżna podjęła z wody 5 tys. osób.
Nawet tak podle zaprojektowany system nie zawsze się sprawdza. W niedzielę 4 czerwca w ciężarówce-chłodni zaparkowanej przy plaży pod Trypolisem znaleziono siedem ciał uduszonych i 28 ledwo żywych osób. Drzwi otwarto, gdy ktoś usłyszał głosy dochodzące z pojazdu. Przewodnicy obiecali, że wrócą, ale się ulotnili.
Włosi, którzy mają dość napływu migrantów, starają się postawić na morzu jakąś formę muru. W lutym podpisali porozumienie z Libią. I o ile umowa Unii z Turcją budziła wątpliwości, czy prawa migrantów będą respektowane, zauważa Mattia Toaldo, to umowa z lutego daje gwarancję, że prawa te będą łamane. Podpisano ją z tym rządem, który nie kontroluje stolicy. Umowa ponownie włącza główne założenia traktatu o przyjaźni, zawartego przez Kadafiego z Silvio Berlusconim w 2008 r. Na mocy jej postanowień Włochy będą wspierać libijską straż przybrzeżną i sfinansują libijskie ośrodki dla migrantów. Rzym chciałby również pomóc pilnować lądową granicę libijską, biegnącą tysiącami kilometrów po pustyni – leżącemu na południu Nigrowi Włosi dają 50 mln euro, by lepiej pilnował swojej strony granicy.
Jednak pozarządowe organizacje monitorujące przestrzeganie praw człowieka alarmują, że Włosi postępują nielegalnie. Annemarie Loof z Lekarzy bez Granic w jednym ze swoich raportów stwierdza, że warunki w libijskich miejscach przetrzymywania migrantów są zbliżone do tych w przybytkach prowadzonych przez przewodników po libijskiej stronie. Wzmocnienie straży przybrzeżnej doprowadzi do przechwytywania większej liczby migrantów, a zgodnie z prawem międzynarodowym osoba uratowana na morzu musi być odstawiona w bezpieczne miejsce, w przypadku płynących z libijskich plaż i portów najbliższymi państwami bezpiecznymi są Malta lub Włochy. Wreszcie Libia nie jest stroną konwencji o uchodźcach, dlatego wtrąca do więzień także tych, którzy nielegalnie przekraczają granicę, by zwrócić się o azyl.
Europa może stać się Afryką
Tak radykalne podejście w walce z tzw. nielegalną imigracją jest pamiątką po Kadafim, który winy sponsora terroryzmu odkupił, nie pozwalając, by ktokolwiek płynął do Europy. W zamian za 5 mld euro pomocy dla Libii Berlusconi kupił kilka lat spokoju (Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał później, że odsyłanie uchodźców z powrotem z Włoch do Libii jest łamaniem prawa). Umowa z Kadafim okazała się bardzo wydajna, w 2009 r. do Włoch dostało się 7,3 tys. osób wobec 32 tys. rok wcześniej.
Kadafi był jednym z pierwszych, którzy szantażowali Europę masową migracją. W 2010 r., podczas wizyty w Rzymie, podsumowującej dwulecie traktatu z Berlusconim, Kadafi, uzdolniony propagandysta, ostrzegał: w przyszłości, w obliczu napływu milionów imigrantów, Europa może stać się Afryką. W Rzymie mówił tak: „Nie wiemy, co się stanie, jak zareagują Europejczycy na napływ głodnych Afrykańczyków. Nie wiemy, czy Europa nie zostanie zniszczona, jak to się już zdarzało w czasie inwazji barbarzyńców. Nie wiemy, czy Europa nie przestanie być europejska”. Politycy dziś szczujący migracyjnymi strachami mogą sobie nie zdawać sprawy, że mówią Kadafim.
Najnowszej umowie włosko-libijskiej przyklaskują przywódcy Unii Europejskiej. Mają nadzieję, że stary numer, także kosztem zawracania migrantów do libijskiego piekła, uda się tego lata powtórzyć i ponownie zablokować szlak przez środek Morza Śródziemnego. Tyle że próbując to zrobić, Europa sięga po środki, przez które traci wiele ze swej europejskości.