Świat

Spluwa i szajba

Spluwa i szajba. W USA to jak nieuleczalna choroba

Uczestniczka „marszu o swoje życie” w Bostonie. Protesty po masakrze w Parkland odbyły się w ponad 700 miastach w USA i blisko 40 na świecie. Uczestniczka „marszu o swoje życie” w Bostonie. Protesty po masakrze w Parkland odbyły się w ponad 700 miastach w USA i blisko 40 na świecie. John Tlumacki/The Boston Globe / Getty Images
Zamiłowanie Ameryki do broni to choroba, na którą nikt mądry nie wynalazł lekarstwa – zresztą chora uporczywie odmawia leczenia. Czy uczniowie „maszerujący o swoje życie” przekonają ją, by podjęła terapię?
„Przestańcie wykorzystywać martwe dzieci do wzmocnienia kontroli nad dostępem do broni” – kontrmanifestacja przeciwników ograniczeń, Killeen, Teksas.Scott Olson/Getty Images „Przestańcie wykorzystywać martwe dzieci do wzmocnienia kontroli nad dostępem do broni” – kontrmanifestacja przeciwników ograniczeń, Killeen, Teksas.
Broń znajduje się w 30 do 40 proc. amerykańskich domostw.Mika Järvinen/Flickr/Wikipedia Broń znajduje się w 30 do 40 proc. amerykańskich domostw.

Mówią, że nie są w stanie oglądać ulubionych filmów akcji, gdzie jest dużo wystrzałów, bo natychmiast odżywa w nich TO. TO, czyli wspomnienie masakry, którą przeżyli w szkole w miasteczku Parkland na Florydzie, gdzie w połowie lutego 19-latek zastrzelił z karabinu AR-15 14 uczniów, trzech nauczycieli i ranił kilkanaścioro innych.

Tydzień przed Wielkanocą wraz z uczniami z Parkland swój sprzeciw, wściekłość i rozpacz wykrzyczało przed Kapitolem w Waszyngtonie 200 tys. demonstrantów z różnych części Ameryki, a mniejsze marsze nazywane marszami o swoje życie („March for Our Lives”) i pikiety odbyły się w ponad 700 miastach w USA i blisko 40 na świecie. „Ilu jeszcze?”, „Nigdy więcej” – niektóre hasła z transparentów.

Padają słowa, że to rewolucja. Uczniowie domagają się od polityków, by przestali przyjmować fundusze od potężnego Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego (NRA), które promuje broń niczym lek na całe zło świata, a jej posiadanie jako niezbywalne prawo człowieka. Żądają zaostrzenia przepisów dotyczących dostępu do niektórych rodzajów broni.

Uczniowie z Parkland poruszyli Amerykę o wiele bardziej niż oburzeni po masakrach z ostatnich lat, m.in. w Orlando i Las Vegas. „Niemal wszędzie na świecie kogoś, kto by zaproponował, aby każdy dorosły obywatel nieskazany za przestępstwo mógł nosić naładowaną broń – na wierzchu lub w ukryciu – w barze, knajpie czy klasie, ludzie wysłaliby na badania psychiatryczne” – pisze w „The New York Review of Books” historyk Adam Hochschild. I dalej: gdyby „w odpowiedzi na masakrę ktoś zasugerował, że więcej z nas powinno być uzbrojonymi, ludzie w większości krajów zapytaliby: »czym się upaliłeś?«”.

Jednak nie w Ameryce – i to pomimo że obywatel tego kraju ma 10-krotnie większe szanse stania się ofiarą zabójstwa z broni palnej niż obywatele innych dostatnich krajów; i mimo że w ostatnim półwieczu od broni palnej w USA zginęło więcej ludzi (cywilów) niż amerykańskich żołnierzy we wszystkich wojnach, jakie prowadziły Stany Zjednoczone. W Ameryce dyskutuje się na serio, czy przypadkiem jeszcze więcej broni nie stworzyłoby większego poczucia bezpieczeństwa. Prezydent tego kraju w odpowiedzi na masakrę w szkole w Parkland sugeruje, że należałoby... uzbroić nauczycieli. A NRA głosi hasła: „Strefy wolne od broni zabijają ludzi” lub „Więcej broni, mniej przestępstw”.

(Nie)święta Druga Poprawka

Każda dyskusja o ograniczaniu prawa do posiadania broni zatacza koło od i do Drugiej Poprawki do konstytucji USA. Brzmi ona tak: „Dobrze zorganizowana milicja, będąca niezbędna dla bezpieczeństwa wolnego państwa, prawo ludzi do posiadania i noszenia broni nie może być naruszone”. Od XVIII w., z naciskiem na ostatnie kilkadziesiąt lat, toczą się dyskusje o tym, co ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych mieli na myśli.

Zwolennicy posiadania broni głoszą, że w poprawce chodzi o fundamentalne prawo jednostki. Ograniczenia są – ich zdaniem – bezprawne, i prędzej czy później doprowadzą do rozbrojenia obywateli. Ich stanowisko wsparł w głośnym procesie z 2008 r. Sąd Najwyższy. Z kolei zwolennicy pewnych restrykcji w dostępie do broni interpretują poprawkę jako ograniczenie, a nie indywidualne prawo. W ich opinii chodzi o państwowe milicje, które walczyły o niepodległość z Brytyjczykami.

Historii tych milicji nie da się zresztą zredukować do heroicznej antykolonialnej walki z Brytyjską Koroną. Powstawały w XVII w. na długo przed wojną o niepodległość, wypędzały Indian z ziemi i brały udział w ich eksterminacji; ścigały zbiegłych z plantacji niewolników. Po wojnie secesyjnej wiele z nich płynnie przepoczwarzyło się w zbrojne grupy Ku Klux Klanu, a dziś widać je na manifestacjach nacjonalistów spod znaku White Power. Z milicji wywodzili się gangsterzy i watażkowie, uważani czasem za godnych dobrej legendy, jak Jessie James. Wielu zwolenników prawa do posiadania broni upatruje w tamtych milicjantach nieustraszonych pionierów, bohaterów rubieży i ludzi niezależnych od widzimisię możnych w Waszyngtonie. Narzędziem ich działań, „czynienia sobie Ziemi poddaną” było prawo posiadania broni.

Konstytucje większości stanów mówią wprost o prawie posiadania i noszenia broni; w nielicznych kwestię tę regulują akty niższego rzędu; ale i tak Druga Poprawka ma zastosowanie również w stanach bez takich regulacji (potwierdził to w 2010 r. Sąd Najwyższy). Amerykanie korzystają z tego prawa na masową skalę: szacuje się, że w rękach obywateli jest ok. 300 mln sztuk broni, co matematycznie oznacza, że prawie każdy – niezależnie od wieku – jest uzbrojony. W rzeczywistości wiele osób bądź rodzin ma więcej niż jedną sztukę broni; ponad jedna trzecia arsenału jest w rękach zaledwie 3 proc. jej miłośników. Wciąż jednak – dane szacunkowe – broń znajduje się w 30 do 40 proc. amerykańskich domostw.

W ostatnim stuleciu kilkanaście razy próbowano wprowadzać regulacje i ograniczenia, które zasadniczo nie zmieniły łatwego dostępu do broni. W latach 30. w reakcji na przemoc mafii i gangów prezydent Roosevelt nałożył podatek na producentów, handlarzy i dystrybutorów niektórych rodzajów broni. Po zabójstwach w latach 60. – prezydenta Kennedy’ego, jego brata Roberta i Martina Luthera Kinga – prezydent Johnson przeforsował Gun Control Act (1968). Ustawa wprowadziła zakaz posiadania broni dla byłych skazańców i umysłowo chorych, postawiła producentom broni surowsze wymagania licencyjne i zobowiązywała ich, by każdy egzemplarz broni był oznaczony numerem seryjnym.

Z kolei w czasach Reagana ustawa z 1986 r. była ukłonem w stronę posiadaczy broni i jej producentów (sama nazwa wiele mówi: Akt Ochrony Posiadaczy Broni Palnej). Osłabiła kontrolę państwa nad dilerami, zaciemniła definicję handlu bronią, zezwoliła na jej sprzedaż podczas stanowych pokazów broni. Poluzowała też regulacje handlu amunicją. Prawo o podobnym charakterze weszło za Busha juniora w 2005 r.: chroni producentów przed pozwami ofiar przestępstw, w których użyto wyprodukowanej przez nich broni.

Ustawy z czasów Clintona – z 1993 i 1994 r. – wprowadziły za to system sprawdzania nabywców broni (przed zakupem) i zakazały obrotu bronią o charakterze bojowym na 10 lat – to ostatnie było odpowiedzią na masakry z użyciem takiej broni. Przedłużenie zakazu nigdy się nie powiodło, za to jednym z efektów jego wprowadzenia była wściekła kampania NRA i przegrana demokratów w wyborach uzupełniających w 1994 r. Lekcją, jaką wyciągnęli z porażki, było trzymanie się z dala od kwestii broni. Nawet ambitne zapowiedzi prezydenta Obamy ponad dwie dekady później spełzły na symbolicznych krokach.

Na celowniku lobbystów

Na stronie magazynu NRA, który nosi tytuł „Pierwsza wolność Ameryki” (America’s 1st Freedom), można było w tych dniach przeczytać artykuł pt. „10 powodów, żeby posiadać AR-15” – karabin, którego w Parkland użył zabójca. W dniu wiecu w Waszyngtonie NRA skrzyknęło w całym kraju wiele kontrmanifestacji. Następnego dnia na internetowej stronie „strzelców” można było przeczytać, że lewica wykorzystuje pogrążonych w smutku nastolatków, by forsować swoje postulaty i pozbawić Amerykanów ich praw. Demonstranci mówili o zakazie posiadania broni bojowej, a naprawdę chodzi im o zakaz posiadania broni wszelkiej, o jej konfiskatę i unieważnienie Drugiej Poprawki. To walka o serce i duszę tego kraju, które wzięto na celownik.

Istniejące od 145 lat NRA ma ponad 5 mln członków i roczny budżet około 300 mln dol. Lustruje kandydatów na wybieralne stanowiska stanowe i federalne pod kątem ich stosunku do posiadania broni. Doświadczenie uczy, że NRA potrafi wynieść na szczyty lub strącić w polityczny niebyt. W wyborach w 2016 r. „strzelcy” wydali 14,4 mln dol. na wspieranie kampanii 44 zwycięskich kandydatów, głównie kongresmenów i senatorów, oraz 34,4 mln na czarne kampanie, mające utrącić przeciwników agendy NRA – udało się w 19 przypadkach, jedyną porażkę „strzelcy” zanotowali w Nevadzie. Dlatego Emma Gonzalez, uczennica szkoły w Parkland, na wiecu przeciwko NRA i powszechnemu dostępowi do broni krzyczała: „Wy, politycy, którzy przyjęliście dotacje od NRA – wstydźcie się!”.

Największym sukcesem NRA ostatnich lat, może wręcz dekad, jest obecny lokator Białego Domu, Donald Trump. NRA przekazała na jego kampanię 30 mln dol. Prezydent zrewanżował się deklaracją, że „strzelcy” mają w nim przyjaciela. „8-letni atak na wasze wolności płynące z Drugiej Poprawki zakończył się miażdżącą klęską” – powiedział. Widać więc, że pieniądze, jakimi dysponuje NRA, mają siłę sprawczą. Nie są jednak jedynym źródłem potęgi lobbingowej stowarzyszenia, a tym bardziej przyczyn zamiłowania Amerykanów do broni.

Może to jednak producenci broni są głównymi winnymi? Może eksploatując nostalgię za Dzikim Zachodem, romantycznymi awanturnikami, tęsknotę za „prawdziwą męskością”, celnie trafiają w uczucia Amerykanów i kreują ich potrzebę posiadania broni – tak samo jak potrzeby klientów są kreowane przez inne branże. Taką sugestię przedstawia Pamela Haag w książce „The Gunning America” (Strzelająca Ameryka). Kreowanie potrzeb nabywców to zapewne istotne źródło wszechobecności broni w Ameryce. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego przynosi tak niesamowite rezultaty w USA, a gdzie indziej nie.

Niemniej istotne jest to, że zwolennicy szerokiego prawa do posiadania broni wykazują nadzwyczajną zdolność mobilizacji. Piszą listy poparcia bądź potępienia, wiecują. A zachowania te płyną z autentycznej pasji, z jaką traktują broń palną i prawo jej posiadania. Przeciwnicy nigdy nie wykazywali takiej determinacji. Owszem, powstały niedawno organizacje na rzecz kontroli posiadania broni – Każde Miasto za Bezpieczną Bronią miliardera Michaela Bloomberga i Amerykanie Dla Odpowiedzialnych Rozwiązań – ale one dopiero zaczynają budować swoje wpływy. Znawcy sugerują, że pieniądze, choć potrzebne, wszystkiego nie załatwią. Bo stosunek wielu Amerykanów do broni ma charakter religijny. A zmiany w tej kulturze są powolne.

Jak sugeruje w ostatnio wydanej w Polsce książce „Wolność i spluwa” Dan Baum, „dla jednej części amerykańskiego społeczeństwa broń symbolizuje honor, panowanie człowieka nad naturą i indywidualną samowystarczalność. (...) Innej części amerykańskiego społeczeństwa broń kojarzy się jednak z czymś odmiennym: z utrwalaniem złej hierarchii społecznej, prymatem siły nad rozumem i kolektywnym wyrazem obojętności na dobrostan obcych ludzi”.

Broń czyni wolnymi?

Problemem są poglądy tych, którzy wierzą, że broń czyni ich wolnymi, a prawo do jej posiadania stanowi jakieś przyrodzone prawo człowieka. To często niezamożni Amerykanie o tradycjonalnych zapatrywaniach. Według jednej z hipotez odarto ich z tak wielu socjalnych praw, że tego jednego, bardzo osobistego, z dziada pradziada, odebrać sobie nie pozwolą. NRA, Trump, twardy trzon republikanów, producenci broni zręcznie wykorzystują ich frustracje i suflują: oto jajogłowi z Nowego Jorku i Doliny Krzemowej, różni Clintonowie, Kenijczyk Obama do spółki z Sorosem i Bloombergiem, co to sączą kawę latte i jeżdżą volvami, chcą wam odebrać niezbywalne prawo.

Kłopot jednak i w tym, że za prawem posiadania broni opowiadają się nie tylko niewykształceni o konserwatywnych zapatrywaniach. Cytowany Baum, zdeklarowany liberał, opowiada się za dostępnością broni i sugeruje, że „przeważająca większość właścicieli broni palnej nie robiła nikomu krzywdy”. Szermuje hasłem (trawestując hasło zwolenników ProChoice w kwestii aborcji): „Nie lubisz broni? To jej sobie nie kupuj”. A wreszcie pisze tak: „skoro proszę, żeby inni zaakceptowali aborcję i małżeństwa jednopłciowe, ci inni mają prawo oczekiwać ode mnie akceptacji szajby na punkcie broni. To jedna z przyjemności życia w kraju tak złożonym i różnorodnym jak nasz. Mam tylko nadzieję, że osoby noszące broń wyświadczą wszystkim przysługę i będą to robić dyskretnie i ostrożnie”.

Wiara w to, że „broń czyni nas wolnymi”, przekracza w Ameryce granice światopoglądów, pokoleń, doświadczeń (w tym tych traumatycznych). Nawet postulaty oburzonych uczniów nie mówią o zakazie posiadania broni w ogóle czy konfiskatach, a jedynie o zakazie pewnych typów broni i bardziej restrykcyjnym kontrolowaniu nabywców. Owszem, większość Amerykanów popiera zaostrzenie przepisów o dostępie do broni, ale horyzont, o jakim są skłonni pomyśleć, to ograniczenia, nie zakazy.

W Ameryce wciąż rezonuje argument z czasów kolonialnych o prawie posiadania broni jako zabezpieczeniu przed potencjalną tyranią rządu. Posługuje się nim aż 65 proc., mniej wskazuje na samoobronę – 60 proc., jedynie 5 proc. na Drugą Poprawkę. Amerykanie to antypaństwowi anarchiści? Uzbrojony pan na zagrodzie równy... państwu? Z takimi argumentami polemizuje Firmin DeBrabander, autor książki „Do Guns Make Us Free?”. „Broń – jak pisze – nie czyni nas wolnymi od strachu. Przeciwnie – jest symptomem panowania strachu nad społeczeństwem”.

Wśród głosów po masakrze w Parkland i demonstracjach w całej Ameryce trudno wyłowić nadzieję na to, że istotna zmiana majaczy choćby na dalekim horyzoncie. Adam Hochschild uważa, że być może niektóre stany zaostrzą przepisy o dostępie do broni, lecz nie należy spodziewać się znaczącej zmiany w prawie federalnym. Z kolei publicysta David Cole uświadamia powtarzalność tego, co dziś dzieje się na naszych oczach: najpierw masakra, potem głosy rozpaczy bliskich ofiar, nawoływanie w mediach do nowych regulacji, marsze, pikiety... I tak do kolejnej masakry. A potem od nowa.

Pewną nadzieję budzą – jak zauważa brytyjski „Guardian” – zmiany demograficzne: to biali, głównie starsi mężczyźni są filarem NRA, jak i kampanii na rzecz prawa posiadania broni; w połowie XXI w. biali w Ameryce staną się mniejszością. Inne okruchy nadziei łatwiej znaleźć w przeszłości. Legendarny historyk i działacz praw człowieka Howard Zinn przekonywał, że małe kroki, drobne i pozornie nieznaczące zwycięstwa mają potencjał wywoływania rewolucyjnych zmian. Zwycięstwo Baracka Obamy zaczęło się nie od sprawnej kampanii wyborczej, lecz od bojkotu segregacji rasowej w autobusie miejskim, którego dokonała ponad pół wieku wcześniej Rosa Parks, a następnie tysiące jej czarnoskórych ziomków w barach, restauracjach, szkołach, teatrach. Nie dostrzegać tych niezliczonych drobnych incydentów to – jak uczył Zinn – nie dostrzegać korzeni społecznej zmiany o skutkach rewolucyjnych. Bez tych małych zdarzeń nie byłoby wielkich zwycięstw.

Może więc uczennica Emma Gonzalez, która rzuciła mocne słowa w twarz prezydentowi, kongresmenom, senatorom, stanie się kiedyś Rosą Parks „kwestii broni w Ameryce”? Należałoby tego życzyć i jej, i wszystkim Amerykanom.

Polityka 15.2018 (3156) z dnia 10.04.2018; Świat; s. 51
Oryginalny tytuł tekstu: "Spluwa i szajba"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną