Rozstrzyga się przyszłość Hongkongu. Od końca kwietnia trwają tam uliczne demonstracje, według organizatorów ta niedzielna zgromadziła nawet 2 mln osób. Oznaczałoby to, że na protest pofatygował się co czwarty mieszkaniec. Wcześniej doszło do poważnych starć z policją. Obecnie manifestujący domagają się odejścia szefowej miejskiej administracji i zarzucenia planu reformy przepisów o ekstradycji, które umożliwią wysyłanie obywateli miasta, dysydentów, przedsiębiorców itd. do Chin kontynentalnych i stawiania ich przed sądami podległymi partii komunistycznej.
Szefowa administracji pod ostrzałem
Na razie protestujący są górą. Reformę odłożono, nie wiadomo, kiedy władze zechcą do niej wrócić. Na dodatek z więzienia przed końcem odbywania kary wypuszczono Joshuę Wonga, lidera poprzednich wielkich manifestacji i okupacji miejsc publicznych. Organizowano je w 2014 r. i choć trwały nieprzerwanie przez prawie trzy miesiące, nie udało się przeforsować ich najważniejszego postulatu o wprowadzeniu powszechnego głosowania w wyborach szefa miejskiej administracji, funkcji łączącej kompetencje burmistrza i premiera. Pośredni sposób obsadzania stanowiska sprawia, że proces w pełni kontrolowany jest przez władze w Pekinie.
W centrum protestów znalazła się właśnie szefowa administracji. Carrie Lam najpierw zaproponowała nowelizację. Pretekstem był przypadek Hongkończyka, którego nie można było odesłać na Tajwan, gdzie prawdopodobnie zamordował swoją dziewczynę. Później Lam chyba nie zorientowała się dostatecznie szybko, jak duże zaniepokojenie wywołała. Zbyt długo optowała za drugim czytaniem nowelizacji w lokalnym parlamencie.