W MSZ poruszenie wywołał niedawno mail napisany przez doświadczonego dyplomatę. Opisywał zdarzenie z lipcowego Szczytu Bałkanów Zachodnich w Poznaniu. Do jego obsługi, decyzją dyrektora generalnego resortu Andrzeja Papierza, oddelegowano byłych ambasadorów – przydzielono im zadania hostess. O wszystkim zaś poinformowano dzień wcześniej, na godzinę przed zakończeniem pracy. Nie kupiono im nawet biletów na podróż do Poznania.
Gdy przyjechali na miejsce, okazało się, że przez pierwsze dwa dni nie mieli nic do roboty. Potem stali w korytarzu od rana do wieczora i co pół godziny mówili dzień dobry i welcome członkom przybywających delegacji. – Ponieważ niektórzy goście zorientowali się, że witające ich hostessy to w rzeczywistości ważni dyplomaci, dla uniknięcia skandalu ambasadorowie tłumaczyli im, że ta rola wynika z chęci specjalnego potraktowania danego kraju – opowiada ważna osoba związana z resortem. – Różne rzeczy w MSZ widziałem, czegoś takiego – nigdy. Na pewno nie w ciągu ostatnich 30 lat.
Trzy plasterki salami
Ministerstwo twierdzi, że przy obsadzie wysokich stanowisk w resorcie oraz na zagranicznych placówkach „pod uwagę brani są wszyscy pracownicy MSZ, którzy spełniają warunki”. Dyplomaci, którzy w MSZ poszli w odstawkę, twierdzą jednak, że dziś w resorcie rządzi zasada salami. Polega ona na odcinaniu kolejnych grup pracowników, klasyfikowanych według trzech zasadniczych cech. W pierwszej znaleźli się ci, którzy przyznali się do współpracy ze służbami PRL. W drugiej – absolwenci radzieckich i rosyjskich uczelni, szczególnie kuźni dyplomatów – MGIMO. W trzeciej zaś wysocy rangą dyplomaci, głównie ambasadorowie, którzy robili kariery w MSZ za ministrowania Krzysztofa Skubiszewskiego, Władysława Bartoszewskiego i Bronisława Geremka.
Pierwsi, za sprawą przepisów „dezubekizacyjnych” z zeszłego roku, zostali usunięci z MSZ. Jak się okazało, objęły one zaledwie 41 dyplomatów. Teraz przyszła kolej na (nielicznych) „mgimowców” i „geremkowców”. Liczbę tych drugich szacuje się na 40 do 60. To w większości crème de la crème polskiej dyplomacji, ludzie, którzy mieli istotny wkład w największe jej sukcesy, z przyjęciem do NATO i UE włącznie.
Żeby nikt nie miał wątpliwości, czemu te zmiany służą, minister ogłosił, że ważnymi kryteriami, jakimi kieruje się w doborze kadr, są „utożsamianie się z polityką rządu” oraz „gwarancja tego utożsamiania się”.
Dlatego operacja trwa dalej. „Ile jeszcze tych klonów Geremka i Skubiszewskiego zalega w MSZ? To hańba dla Polaków, znowu wypełzają na salony, a miało ich nie być Dobra Zmiano!” – tego typu wpisów na prawicowych forach jest sporo. Co ciekawe, zarówno poprzedni minister w rządzie PiS, czyli Witold Waszczykowski, jak i obecny wywodzą się właśnie z zaciągu Geremka. Ten pierwszy zresztą nad większością swoich koleżanek i kolegów rozpinał parasol ochronny, co było jedną z przyczyn jego odwołania. Czaputowicz nie ma wobec nich skrupułów. Precyzyjniej zaś, nie ma ich dyrektor generalny MSZ Andrzej Papierz, który odpowiada za kadry i de facto zarządza resortem w porozumieniu z Nowogrodzką.
Odejmowanie mnożników
Wraz z objęciem przez Papierza dyrektorskiego stanowiska zaczęło się polowanie na tych, którzy robili kariery w dyplomacji po 1989 r. To on stoi za decyzją o oddelegowaniu ambasadorów do roli hostess podczas poznańskiego szczytu.
O Papierzu zrobiło się głośno latem zeszłego roku, gdy jeszcze jako wiceszef resortu złożył oficjalną wizytę w rządzonym przez oskarżanego o zbrodnie wojenne Baszara al-Asada Damaszku. Papierz to były analityk Urzędu Ochrony Państwa i członek Ligi Republikańskiej, w której działał razem z Mariuszem Kamińskim, dziś szefem MSWiA i nadzorcą służb.
Karierę w MSZ zaczął w 2001 r. i kontynuował ją za kolejnych rządów, w tym SLD i PO. Był ambasadorem w Bułgarii, konsulem generalnym w Kazachstanie, Kirgistanie i Turcji. A po drodze szefem kadr MSZ za pierwszych rządów PiS. – Szybko zdobył rozgłos, bo przychodził na spotkania ubrany w krótkie spodenki i sandały, z arafatką na szyi – wspomina jeden z pracowników MSZ. Używał też mało dyplomatycznego języka. Według naszego źródła, do swojego poprzednika, który podczas przekazywania mu funkcji standardowo zaoferował pomoc, miał powiedzieć: „Od pana to ja już nigdy niczego nie będę chciał”.
Jedną z pierwszych decyzji Papierza było przeniesienie byłych ambasadorów, niektórych po dwóch, trzech placówkach zagranicznych, na najniższe stanowiska. Wiązało się to z obniżeniem im tzw. mnożników wynagrodzenia zasadniczego, które uzależnione są od stażu i zajmowanego stanowiska.
– Wcześniej mieliśmy mnożniki na poziomie około sześć. Teraz, po degradacjach, najwyżej 3,9. Jak początkujący pracownicy. W moim przypadku spowodowało to obniżenie pensji o 40–50 proc. Gdyby nie dodatek wynikający z tego, że jestem również urzędnikiem służby cywilnej, nie miałbym z czego żyć – mówi jeden z pracowników.
Inny zasłużony dyplomata z doświadczeniem ambasadorskim najpierw został zwolniony dyscyplinarnie – w wieku ochronnym, przed emeryturą i w trakcie zwolnienia lekarskiego. A po powrocie do pracy – na mocy przywracającego go wyroku sądu – dowiedział się, że nie ma dla niego innego miejsca niż biuro techniczne, w którym nigdy wcześniej nie pracował. Na dodatek zlokalizowane daleko poza główną siedzibą ministerstwa. Jak mówi, „było to skazanie na banicję wyrokiem samego dyrektora generalnego”, którego skutkiem był „ciężki rozstrój zdrowia i decyzja o przejściu na emeryturę”.
Ale resort nie zamierzał odpuścić. Kierownictwo stwierdziło, że pracownik pozorował powrót do pracy i zażądał zwrotu wynagrodzenia wypłaconego zgodnie z wyrokiem sądowym. Gdy dyplomata odmówił, MSZ podał go do sądu. W efekcie nasz rozmówca został bez pracy i bez emerytury, na utrzymaniu rodziny, bo resort wyrejestrował go również z ZUS. Dyplomacie nie pozostało nic innego, jak również pozwać MSZ, z perspektywą kilku lat w oczekiwaniu na prawomocny wyrok. – Doświadczam paragrafu 22 w czystej formie – mówi z rezygnacją.
O tym, że jakikolwiek opór w starciu z resortem dyplomacji nie będzie tolerowany, przekonał się również inny ważny urzędnik służby zagranicznej. Gdy wrócił z placówki, otrzymał – po dziewięciu miesiącach bezczynności, gdy nie musiał pracować, ale MSZ wypłacało mu pensję – propozycję pracy na szeregowym stanowisku. Jak mówi, w nowym miejscu pracy był pierwszym i jedynym ambasadorem.
Mimo że oznaczało to obniżenie wynagrodzenia o kilka tysięcy złotych, ofertę przyjął. – Po kilku tygodniach dostałem kolejną decyzję o przeniesieniu na inne stanowisko. Tym razem miałem zajmować się przydzielaniem pracownikom pokojów, miejsc parkingowych i odpowiadać za zakupy artykułów biurowych – wspomina, twierdząc, że skoro „pierwszy kopniak nie wystarczył, to dostał drugi”.
Także finansowy – zmiana stanowiska miała oznaczać kolejne parę tysięcy złotych mniej. – Dlatego odmówił. Następnego dnia rano dostał podpisaną przez Andrzeja Papierza decyzję, która wygasiła jego stosunek pracy ze skutkiem natychmiastowym, bez żadnej odprawy. Również bez uzasadnienia i mimo przedemerytalnego wieku ochronnego. Aby go jeszcze bardziej pognębić, ministerialny gmach kazano mu opuścić natychmiast. – Całkowite gangsterstwo – konkluduje dyplomata, który również podał MSZ do sądu.
Zbędne ministerstwo
Na miejsce „starych”, spuszczanych na sam dół dyplomatów, przychodzą nowi, którzy w krótkim czasie pokonują kilka szczebli w służbowej hierarchii. Wielu nowych ambasadorów to również ludzie z zewnątrz. Bez doświadczenia w dyplomacji, za to z różnymi sprawami, które za nimi się ciągną. Kontrowersyjnym przypadkiem jest Tomasz Szatkowski, jeden z najbliższych współpracowników Antoniego Macierewicza w MON. Szatkowski do 2015 r. był prezesem NCSS, think tanku założonego przez Jacka Kotasa, wiceszefa MON za pierwszych rządów PiS, nazwanego „rosyjskim łącznikiem” z racji jego powiązań z rosyjskimi oligarchami. Dziś Szatkowski to nasz przedstawiciel przy NATO.
Co na to MSZ? „Przy wyborze, mianowaniu lub powoływaniu osób, które obejmują wyższe stanowiska w służbie zagranicznej lub cywilnej, Ministerstwo Spraw Zagranicznych kieruje się uregulowaniami obowiązującego prawa” – pisze biuro rzecznika prasowego (jak zwykle anonimowo). Zdaniem biura, informacje o przeniesieniu byłych ambasadorów na niskie rangą stanowiska są nieprawdziwe. „Każdy pracownik MSZ kończący pracę w placówce zagranicznej i powracający do Polski, w tym były kierownik placówki zagranicznej, otrzymuje po powrocie propozycję stanowiska, które w chwili powrotu jest wakujące”, a „wynagrodzenie członka korpusu służby cywilnej, a także służby zagranicznej jest uzależnione od wyników wartościowania danego stanowiska”.
Paweł Dobrowolski, niegdyś ambasador w Kanadzie i na Cyprze oraz były współpracownik ministrów Geremka, Bartoszewskiego i Mellera, twierdzi, że PiS nie potrzebuje żadnych kadr dyplomatycznych. – Rządząca partia prowadzi wyłącznie politykę wewnętrzną, służba zagraniczna potrzebna jest jej jedynie do ograniczania negatywnych skutków tej polityki na zewnątrz. A do tego wystarczy biuro do spraw zagranicznych Prawa i Sprawiedliwości, w które de facto zostało zamienione MSZ. – Doświadczeni dyplomaci nie tylko że są niepotrzebni, ale ze względu na swoje kompetencje i pamięć instytucjonalną stanowią wręcz śmiertelne zagrożenie – podkreśla Dobrowolski. Na 101 ambasadorów wymieniono prawie 90.