Atak braci Kaczyńskich skierowany jest przeciwko nielubianym Niemcom i spotyka się w ich ojczyźnie z dużym oddźwiękiem.Warszawski upór działa niczym balsam na polską duszę.
Obrazy mówią czasem więcej niż słowa. Może o tym świadczyć chociażby krótki klip, jaki kilka miesięcy temu można było obejrzeć na wszystkich kanałach telewizyjnych w Polsce: jaskinia hazardu tonąca w półmroku, przy stole siedzi kilku trudnych do zidentyfikowania mężczyzn, inni grają w bilard. Bile uderzają jedna w drugą, kamera podąża chaotycznie za ich biegiem. „Podejrzane konszachty", przestrzega głos z offu. „Brudne interesy niszczą to, co dla ciebie ważne. Kres położyć im może tylko Prawo i Sprawiedliwość". Kolejne ujęcie przedstawia scenę z rynku małego miasteczka. Wokół drewnianego stołu zebrali się odświętnie ubrani ludzie, którzy świętują z okazji uroczystości rodzinnej. Matki z dziećmi, dziadkowie z przyjaznym uśmiechem na twarzy trzymający się za ręce. Jedna z kobiet podaje mężczyźnie czerwone jabłko. „Chcemy, aby każdy mógł korzystać z owoców polskiego sukcesu" - obiecuje narrator. - Polska leży w twoich rękach". W górnym rogu ekranu pojawia się logo PiS.
W świecie dobra i zła
Prawo i Sprawiedliwość to polityczna ojczyzna Lecha i Jarosława Kaczyńskich, a zarazem partia znajdująca się w Polsce u władzy. Nazwa prosta i chwytliwa, podobnie zresztą jak przekaz klipu wyborczego, którym partia reklamowała się w wyborach samorządowych jesienią ubiegłego roku. W klipie jest tylko dobro i zło, czarne albo białe, wszystko albo nic. Intrygi polityczne albo rodzinna sielanka. „To my jesteśmy dobrzy i pokonamy naszych wrogów" - brzmi zawarta w nim obietnica. Jabłko stanowi przy tym symbol świata nieskażonego złem oraz rodzinnych tradycji. Każdy, kto stanowi zagrożenie dla tych wartości, jest wrogiem. W Polsce pod rządami Kaczyńskich świat pełen jest wrogów. Są nimi homoseksualiści i liberałowie, postkomuniści oraz ci, którzy skorzystali na przemianach po 1989 r., teoretycy ewolucji i hedoniści, krytycy papieża, dziennikarze oraz tajni współpracownicy wywiadu. Do tego oczywiście Rosjanie. Przede wszystkim zaś Niemcy.
Gdy we wrześniu 2005 r. obecnemu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu ktoś zadał pytanie, gdzie widzi zagrożenia dla Polski, ten odpowiedział: „Zagrożenia? To nasi sąsiedzi - Rosja i Niemcy". Rok wcześniej jego brat Jarosław, pełniący obecnie funkcję premiera, przekonywał z sejmowej trybuny, że „w stosunkach polsko-niemieckich potrzebujemy frontu narodowego". Wygląda na to, że w ubiegłym tygodniu pomysł tarczy chroniącej Polskę przed niebezpieczeństwami ze strony Niemiec wrócił na tapetę, stając się niemal obsesją polityczną.
Polska kontra Europa
Polska jako jedyny kraj członkowski zagroziła wetem w sprawie konstytucji europejskiej oraz blokadą reformy Unii Europejskiej, gdyby nie udało się jej uzyskać większej ilości głosów w Radzie. Zdaniem jej przedstawicieli kraje duże, takie jak Niemcy, Francja, Wielka Brytania czy Włochy, miały jak dotąd zbyt duże wpływy w Unii. Tymczasem 25 lub - jeśli uwzględnić również Czechy - nawet 26 państw opowiada się za zasadą podwójnej większości, zgodnie z którą w przyszłości decyzje w UE mają być podejmowane przez większość państw, przy uwzględnieniu liczby mieszkańców. Polacy walczą jednak o inny system liczenia głosów: z liczby mieszkańców chcą wyciągnąć pierwiastek, co pozwoliłoby im uzyskać pozycję korzystniejszą względem potęg europejskich.
Od tego rozwiązania Warszawa nie zamierza odstąpić ani na krok. Prezydent Kaczyński oświadczył nawet, że gotowy jest „umrzeć za pierwiastek", czym zamknął drzwi do negocjacji na kłódkę. Do chóru okrzyków bojowych włączyły się również media - „Pierwiastek albo śmierć!", słychać było w ubiegłym tygodniu we wszystkich zakątkach kraju. „Musimy razem bronić tego rozwiązania" - wzywała „Rzeczpospolita". - To leży w interesie Polski".
Propozycją pierwiastkową bliźniacy zdążyli już zdenerwować całą Europę, przede wszystkim zaś polityków, co do których podejrzewać można, że formuła ta wykracza poza ich horyzonty matematyczne. Sprawy mogą przybrać jednak jeszcze gorszy obrót. Pod znakiem zapytania stanęło powodzenie szczytu unijnego zaplanowanego na koniec tego tygodnia w Brukseli, gdzie pod obrady ma trafić harmonogram dalszych prac nad konstytucją. Kaczyńscy zdążyli już obwieścić, że w razie konieczności doprowadzą do jego zerwania. W wywiadzie dla brytyjskiego „Timesa" Lech Kaczyński przyznał, że bardzo chciałby, aby to spotkanie zakończyło się sukcesem, ale „nie może to być sukces, na którym jedni zyskują, a inni tracą".
Koniec niemieckich iluzji
W tej sytuacji nie pomogły ani perswazja telefoniczna, ani intensywna dyplomacja uprawiana na ostatnią minutę. Próby skłonienia polskich przywódców, by poszli na ustępstwa, sprawiły, że Warszawa reagowała jeszcze bardziej krnąbrnie. „Nie można stawiać Polski pod ścianą, Polska się nie ugnie" - grzmiał Marek Cichocki, główny negocjator z ramienia Polski. Miał on tu na myśli przede wszystkim Berlin i niemiecką prezydencję w Unii. A także kanclerz Niemiec, Angelę Merkel. 41-letni Cichocki jest z wykształcenia germanistą i filozofem. Kilka lat mieszkał w Niemczech. Pracę doktorską napisał na temat dorobku autorytarnego niemieckiego teoretyka prawa Carla Schmitta. „Jeśli prezydencja niemiecka przygotowana jest na fiasko szczytu, to nic już nie można zrobić - skomentował cierpko ostatnie wydarzenia. - Położy się to oczywiście cieniem na rządzie Angeli Merkel".
Jeszcze przed sobotnim spotkaniem z prezydentem Kaczyńskim Merkel zwróciła się z prośbą o mediacje do kanclerza Austrii Alfreda Gusenbauera oraz do prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego. I tak jak wizyta Sarkozy'ego przyniosła odrobinę nadziei na kompromis, tak Austriak wrócił znad Wisły bez najmniejszych iluzji. „Odnieść można wrażenie - przyznał między wierszami grzecznościowych formułek - że rząd polski nie chce dać Niemcom satysfakcji z sukcesu, jakim byłoby nadanie rozpędu reformom unijnym". Poza tym strona polska ostro krytykuje prezydencję niemiecką.
Fakt, iż kraj położony na wschód od Odry gwiżdże na wszelkie konwencje i w pojedynkę występuje przeciw reszcie Europy, to dla Niemców nowość, którą będą musieli jakoś zrozumieć. Wszelkie starania o zachowanie unijnej harmonii Lech Kaczyński skwitował komentarzem: „To nie pierwszy raz, gdy Polska musi walczyć sama. Polska się jednak nie wystraszy". Prezydentowi przez myśl przemknęły zapewne wielkie bitwy, jakie jego naród stoczył w ciągu ostatnich stuleci - bitwy niosące chwałę, ale i ofiary. Tym razem jednak po drugiej stronie frontu nie stoją ani rosyjscy carowie, ani pruscy dragoni. Nie chodzi o przetrwanie narodu, o wolność czy śmierć. Tym razem Polska zwraca się przeciw przyjaciołom, przeciwko sąsiadom z jednego sojuszu. Mimo to „Kaczyński wyklucza kapitulację", jak donosi „Gazeta Wyborcza", daleka w swych artykułach od szerzenia nacjonalizmu.
Ta groźna Unia
Polska potrzebowała 15 lat, by przyjęto ją do Unii Europejskiej. Marzyła o tym o wiele dłużej. Teraz sojusz okazuje się nagle instrumentem niemieckiej dominacji - a za pomocą weta Warszawa może sparaliżować całą wspólnotę na wiele lat. O tym, że stosunki panujące w Unii leżą braciom Kaczyńskim na żołądku, można się było przekonać już wcześniej. Latem ubiegłego roku Lech Kaczyński zwrócił uwagę zachodnim sąsiadom, że „Niemcy są co prawda krajem członkowskim w Unii, ale jednocześnie, w obecnej sytuacji, stanowią samodzielny byt na arenie międzynarodowej, praktycznie niezależny od Unii". Niemcy dyrygują Unią. Stąd rodzi się pytanie, w jakim stopniu Polska powinna „dodatkowo umacniać ten stan rzeczy?" Jarosław sekundował bratu, dodając: „Nie pozwolimy sobie dłużej wmawiać, że w Europie nie ma polityki kierującej się interesem narodowym. Nasi partnerzy uprawiają bowiem właśnie taką politykę". Co kieruje Polakami? Dlaczego swoimi samotnymi eskapadami narażają na szwank solidarność europejską, której tak głośno domagają się we własnych sprawach?
W ostatnim tysiącleciu Polsce nie powodziło się jeszcze tak dobrze jak teraz. W tym roku wzrost młodej polskiej gospodarki rynkowej osiągnie najprawdopodobniej sześć procent. Związki ekonomiczne z sąsiadami z Zachodu są już nierozerwalne. Do roku 2013 kraj ten otrzyma 49 miliardów euro netto z kasy unijnej. Polska jest członkiem NATO, a jej żołnierze walczą ramię w ramię z kolegami z Niemiec w Afganistanie. Nikt nie podważa granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, a wypędzeni to wymierający gatunek. Wśród historyków po obydwu stronach granicy panuje konsens co do przeszłości: przez wiele setek lat Niemcy wyrządzili swemu sąsiadowi wiele niedających się oszacować krzywd. Mimo to 16 lat po przełomie 1989 r. Polacy zagłosowali na polityków, którzy postrzegają Niemcy jako zagrożenie i którzy są przekonani, że ich kraj zbyt długo spoufalał się ze swym zachodnim sąsiadem. „Trzeba zachować czujność, bo gra toczy się o zbyt dużą stawkę" - przestrzega Lech Kaczyński i napomina, że „suwerenność to najwyższa wartość". Tak jakby prawo do samostanowienia niemal 40 milionów Polaków znów było zagrożone przez Niemców. W równie alarmistycznym tonie utrzymana jest retoryka antyniemiecka, z jaką w Polsce można się było zetknąć w ciągu ostatnich miesięcy. Niemal za każdym razem sięgano przy tym po maczugę nazizmu.
Polskie fobie
Kiedy Niemcy i Rosjanie porozumieli się w sprawie budowy rurociągu pod dnem Bałtyku, ówczesny minister obrony Radosław Sikorski przywołał natychmiast erę rządów Hitlera: „Rurociąg wpisuje się w tradycję paktu Ribbentrop-Mołotow. To był XX wiek i nie chcemy przerabiać go jeszcze raz".
Kiedy berlińska gazeta „taz" opublikowała słynną satyrę kartoflową na prezydenta Kaczyńskiego, minister spraw zagranicznych Anna Fotyga zarzuciła pismu „stek obrzydliwości", które przywołują na myśl język nazistowskiego „Stürmera". Porównywanie „taz" z gazetą nazistów jest oczywiście absurdalne. Swego czasu lewicujący „taz" postawił sobie za główne zadanie ostateczne rozliczenie z epoką nazizmu.
Kiedy w sierpniu ubiegłego roku Związek Wypędzonych otworzył w Berlinie wystawę „Wymuszone drogi. Ucieczka i wypędzenia w Europie w XX wieku", w której ukazano losy uciekinierów wojennych po 1945 r., premier Kaczyński nazwał ją „bardzo złym, bardzo niepokojącym i bardzo smutnym wydarzeniem". Jego zdaniem nie można zacierać pamięci o tym, kto w czasie II wojny światowej był „najeźdźcą, a kto ofiarą".
Ze szczególnym wzburzeniem Warszawa zareagowała na pozwy odszkodowawcze przygotowane przez przedstawicieli Powiernictwa Pruskiego. 22 wypędzonych zwróciło się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu z żądaniem zwrotu majątku, który w 1945 r. przeszedł na rzecz Polski. „Żadne państwo świata - na łamach gazety „Fakt" oburzał się Jarosław Kaczyński - nie może dopuścić do sytuacji, gdy na jednej trzeciej terytorium państwa pojawiają się roszczenia własnościowe zgłaszane przez obywateli obcego państwa". Brak jednoznacznej reakcji elit niemieckich świadczy zaś o tym, że „kraj ten idzie w kierunku, który już raz zakończył się ogólnoeuropejską tragedią". Tymczasem rząd niemiecki wielokrotnie podkreślał, że nie popiera pozwów Powiernictwa i że wszelkie kwestie majątkowe z okresu II wojny światowej są zamknięte.
W debacie parlamentarnej poświęconej odszkodowaniom premier poszedł dalej: „W Polsce istniał i wciąż istnieje front działający na rzecz ochrony niemieckich interesów. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że front ten tworzą aktywni współpracownicy niemieckich służb wywiadowczych - między innymi z tych, którzy przejęci zostali po Stasi. To duża grupa ludzi opłacana z niemieckich pieniędzy. Podają się oni za niezależnych uczonych i dziennikarzy. Tak naprawdę to jednak zgraja pożytecznych idiotów zachowujących się niczym żebracy. Jest niedopuszczalne, by niemal wszyscy ludzie zajmujący się w Polsce stosunkami polsko-niemieckimi żyli z niemieckich pieniędzy".
Gdy w 2006 r. „Stern" napisał o podejrzeniach w sprawie więzienia CIA na Mazurach, Polska zagotowała się z oburzenia. Bulwarówka „Super-Express" wydrukowała wściekły artykuł o „rozzuchwalonych Niemcach, którzy znów chcą nas pouczać".
Trzy lata temu, w trakcie kampanii wyborczej, Jarosław Kaczyński dokonał ekstrapolacji napięć w stosunkach z niemieckim sąsiadem na nową płaszczyznę, gdy oświadczył, że „stosunki między krajami znormalizują się dopiero wtedy, gdy Polska będzie tak bogata jak Niemcy".
Dziwaczny tandem bliźniaków
Jak tłumaczy Peter Oliver Loew z Polsko-Niemieckiego Instytutu w Darmstadt, „tego typu gra na emocjach zastępuje Kaczyńskim argumenty polityczne". Loew przypisuje bliźniakom dychotomiczne postrzeganie świata: po 18 latach od upadku komunizmu polskie społeczeństwo wciąż jest rozdarte i cierpi na wiele deficytów emocjonalnych. Myślenie w kategoriach czarno-białych stanowi w tym momencie doskonały wentyl. Konstruowany jest bowiem możliwie amorficzny wróg, dzięki czemu można wprawić w ruch proces retorycznej reorganizacji narodu, opartej wyłącznie na odwołaniach do sfery emocji obywateli.
Z politycznego punktu widzenia Kaczyńskim daleko jest do prawicowego ekstremizmu. Reprezentują oni raczej narodowy konserwatyzm i są przy tym mistrzami marketingu politycznego. Bracia-bliźniacy to obecnie bodaj najdziwniejsza para polityków na świecie. Stanowią oni minidrużynę z niemal doskonałym podziałem obowiązków. A każdy liczy zaledwie 157 centymetrów. Jarosław, starszy o 45 minut, to strateg, człowiek władzy par excellence, cyniczny i agresywny. Mieszka sam ze 80-letnią matką i kotem. Lech z kolei jest żonaty i ma jedną córkę. Dał się poznać jako wielbiciel twórczości Tomasza Manna i w obejściu jest bardziej przystępny. To on obejmuje urzędy i przejmuje odpowiedzialność. Był prezydentem Warszawy, a za czasów Solidarności siedział w więzieniu. Tuż po wyborze na prezydenta zwrócił się do brata słowami: „Melduję wykonanie zadania".
Ci dwaj mężczyźni, którzy w ten poniedziałek skończyli 58 lat, nie zostali wybrani głosami przegranych. Jesienią 2005 r. na Prawo i Sprawiedliwość zagłosowali drobni rzemieślnicy, pracownicy umysłowi, właściciele sklepów, a także studenci. Ludzie, którym po roku 1989 powodzi się znacznie lepiej - a którzy mimo to z niepewnością patrzą w przyszłość. W firmach zagranicznych i sieciach supermarketów, które plenią się w kraju, widzą oni zagrożenie, a globalizacja jawi im się jako owoc działania ciemnych mocy i podejrzanych układów między komunistami a niegdysiejszymi dysydentami, którzy w międzyczasie doszli do dużych pieniędzy. Ludzie ci boją się homoseksualistów, niekryjących się już i paradujących otwarcie na ulicach Warszawy. Przez Niemców czują się zaś lekceważeni. Bracia Kaczyńscy dobrze wyczuli ten klimat. Wiedzą, czego zhańbionej polskiej duszy brak, dlatego postanowili zaaplikować rodakom prostą terapię - dużą dawkę nacjonalizmu.
Bohaterowie i ofiary
W swych własnych oczach Polacy to naród składający się wyłącznie z ofiar i bohaterów. Kraj podzielony trzykrotnie przed 200 laty między Rosję, Prusy i Austrię, pobity w powstaniach Wiosny Ludów w 1848 r., odrodzony w 1918 r., zaatakowany w 1939 r. i zdradzony w Jałcie w 1945 roku. Przez te wszystkie stulecia to nie Polacy rządzili Polską - robili to Prusacy, Austriacy, Rosjanie, naziści i komuniści. Polacy zaś to ci, którzy, zakładając w 1980 r. Solidarność, obwieścili koniec komunizmu. Polski wieszcz narodowy Adam Mickiewicz w XIX w. pisał o Polsce jako o „Chrystusie narodów", który niczym zbawiciel cierpieć musi na krzyżu za wolność wszystkich. Ślady tego romantycznego myślenia o świecie do dziś kształtują mentalność wielu Polaków: Jak to możliwe, że po tym jak w 1683 r. pod Wiedniem uratowaliśmy Europę przed najazdem Turków, a później doprowadziliśmy do upadku komunizmu, teraz traktuje się nas w Unii jak normalny kraj średniej wielkości?
Kaczyńscy potrafią wykorzystać te nastroje. Obiecali na przykład skończyć z rzekomym dreptaniem na paluszkach w obecności z sąsiadów z Zachodu. Przede wszystkim chcą oni jednak zapobiec sytuacji, w której Niemcy odnieśliby na szczycie sukces. Nie chcą dopuścić do tego, by właśnie pod przewodnictwem niemieckim Polska dała sobie wydrzeć część świeżo odzyskanej suwerenności. Czy między dwoma narodami, które żyją obok siebie od ponad tysiąca lat, nie można by spodziewać się choć trochę więcej zaufania? W przypadku Polski i Niemiec najwyraźniej nie. Zbyt często sąsiad zza Odry sprowadzał na Polskę nieszczęścia. Motyw ten pojawia się już w legendzie o cnotliwej księżniczce Wandzie. Córka księcia z Krakowa była ponoć tak dumna i piękna, że nie było dnia, by nie zjawił się u niej szlachetny konkurent. Wanda odprawiała jednak wszystkich z kwitkiem. Pewnego razu do miasta przybył rycerz Rüdiger, książę niemiecki, ale i nim Wanda wzgardziła. Gdy zazdrosny Niemiec wypowiedział wojnę, Wanda bez wahania ruszyła do boju i zadała Rüdigerowi śmiertelny cios mieczem. Później zaś utopiła się w Wiśle, by ocalić Polskę przed kolejnymi konfliktami.
Czy ta legenda, spisana przez polskich kronikarzy w XII i XIII w., rzeczywiście odzwierciedla ówczesne obawy Słowian przed osadnikami z Niemiec? Rzeczywiście w tamtym okresie kraj przeżywał prawdziwą falę osadnictwa z Zachodu. Polska, podzielona wówczas na wiele małych ksiąstewek, zmagała się także z najazdami plemion pogańskich. Konradowi I Mazowieckiemu we znaki szczególnie dawali się Prusacy. Kierowany ostatecznością zwrócił się on o pomoc do bezrobotnych krzyżowców. Zamiast chrystianizować, zakon krzyżacki rozpoczął jednak misję innego rodzaju. W jej centrum znalazły się przemoc i podboje. Wkrótce zakon przejął kontrolę nad całym wybrzeżem Bałtyku oraz terytoriami w głębi kraju. Dopiero w 1410 r. połączone siły polsko-litewskie zadały Krzyżakom unicestwiający cios w bitwie pod Grunwaldem.
Garść historii
W XVI wieku w odpowiedzi na popularność protestantyzmu Kościół katolicki zareagował kontrreformacją, a Polska stała się przedmurzem katolicyzmu. Podczas gdy w Niemczech szalała wojna 30-letnia, bratobójcze konflikty na tle religijnym Polskę szczęśliwie ominęły. Potęga wiary katolickiej już wtedy stała się niepodważalna. W 1683 r. Polska wysłała swą armię do Wiednia, by dać odpór Turkom. Niecałe 90 lat później potęgi europejskie - Prusy, Rosja i Austria - przystąpiły do podziału kraju między sobą. Dokonało się to w trzech etapach. W 1795 r. państwo polskie znikło z mapy świata. Pod obcym panowaniem prawa Polaków poddano drastycznym ograniczeniom. W latach 1830, 1848 i 1863 dochodzi do kolejnych powstań, tłumionych krwawo przez Prusy i Rosję. W tym samym okresie katolicyzm staje się jednym z wyznaczników polskości. Zaczyna przeważać przekonanie, że tylko katolik może być prawdziwym patriotą.
Rozbiory to bodaj najistotniejszy element tłumaczący szczególny charakter polskiego patriotyzmu. Podczas gdy inne narody wynajdują swą własną symbolikę, polski tron i insygnia królewskie w 1831 r. wywiezione zostają do Rosji, by już nigdy nie powrócić. Polskie flagi i pieczęcie są zakazane, a śpiewanie polskich piosenek patriotycznych uznawane jest za akt zdrady stanu. Tym samym polski patriotyzm staje się „przedmiotem intensywnego, tajemnego i dobrze rozwiniętego kultu", jak pisze Norman Davies, historyk i ekspert w sprawach polskich.
Nie da się zaprzeczyć, że polska świadomość narodowa aż nazbyt często jest „ciasna i egocentryczna", przyznaje Davies. „Łatwo daje się ona zwieść uproszczeniu, by wszystko, co obce, uznać za wrogie i mniej wartościowe, zaś to, co polskie, wynieść ponad wszelką krytykę". Takie tendencje słabną dopiero w 1918 roku. Wraz z ostatecznym upadkiem monarchii w Rosji, Austro-Węgrzech i w Niemczech Polska odzyskuje swe miejsce na mapie. Odrodzenie Rzeczpospolitej świętowane jest przez społeczeństwo z dużą pompą. Niemcy uważają jednak utratę terytoriów niemieckojęzycznych na Śląsku, Pomorzu i w Prusach Zachodnich, które zgodnie z traktatem wersalskim przypadły Polsce, za wielką niesprawiedliwość. 1 września 1939 r. najazdem nazistowskich Niemiec na Polskę otwiera się najciemniejszy rozdział w historii koegzystencji dwóch krajów. Zaledwie sześć tygodni po ataku przywódca SS ogłasza rozpoczęcie akcji „likwidowania czołowych przedstawicieli polskości". Ofiarami machiny unicestwienia padają nie tylko Żydzi i Cyganie, ale również polscy politycy i intelektualiści. Na terytorium Polski poplecznicy Hitlera tworzą obozy koncentracyjne - Auschwitz, Majdanek, Treblinkę. Rządy okupacyjne nie stronią od brutalności. Po wyplenieniu polskiej inteligencji Niemcy zabierają się za rekrutację robotników przymusowych, którzy odtąd będą pracować na rzecz niemieckiej gospodarki wojennej. W sierpniu 1944 r. jednostki SS oraz siły Wehrmachtu przystępują do stłumienia powstania warszawskiego - największej akcji oporu wobec reżimu nazistowskiego. W wyniku ich działań życie traci ponad 200 tys. ludzi, a miasto zostaje zrównane z ziemią, dom po domu. Podczas gdy Niemcy z premedytacją dokonują jednej z największych zbrodni wojennych, po drugiej stronie Wisły, praktycznie w zasięgu ostrzału z karabinu, okopuje się już Armia Czerwona. Stalin pozwala jednak wykonać brudną robotę swym dawnym sojusznikom. Nie chce walczyć z polską partyzantką, która mogłaby przecież o własnych siłach doprowadzić do oswobodzenia stolicy.
Mroczny czas komunizmu
Na konferencji w Jałcie Polacy mają jedynie status obserwatora. I choć znajdują się po stronie zwycięzców, tak naprawdę nimi nie są. Polska jest doszczętnie zniszczona, w jej granicach stacjonuje Armia Czerwona, a Stalin zamierza uczynić z kraju państwo wasalne. Amerykański prezydent Franklin D. Roosevelt ogłasza, że jest gotowy uznać pochodzący z nadania Stalina Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego za reprezentację nowych władz polskich, a jako że Wielka Brytania nie wyraża większego sprzeciwu, Polska wpada w objęcia Sowietów. Na konferencji w Poczdamie połowa terytorium Polski na wschodzie zostaje włączona do Związku Radzieckiego. W ręce Stalina wpadają dokładnie te tereny, które zagwarantował sobie w pakcie z Hitlerem z 1939 roku. W ramach odszkodowania za ziemie utracone na wschodzie, Polska otrzymuje terytoria na zachodzie, co oznacza, że dziesięć milionów Niemców musi opuścić swe domostwa. Polacy z kresów wschodnich zostają przesiedleni na zachód, gdzie przejmują domy poniemieckie.
Przywódcy ery komunizmu chętnie podjudzają polski nacjonalizm, w szczególności zaś strach przed Niemcami. Przesłanie jest jednoznaczne: tylko sojusz ze Związkiem Radzieckim może zapobiec powrotowi „krzyżaków" na ziemie polskie. Ten argument z czasem stanie się jedynym uzasadnieniem dla rządów PZPR, która nie jest w stanie dotrzymać obietnic rozwoju gospodarczego. Przez następne lata Polska bieduje, podczas gdy naród dawnych zbrodniarzy wojennych przeżywa swój Wirtschaftswunder. Mimo to pierwszy krok na drodze do porozumienia wykonuje strona polska. W 1965 r. biskupi katoliccy wysyłają list do swych towarzyszy zza zachodniej granicy. „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie" - brzmią słowa, które poruszają serca, i to w czasach, gdy niemieckie związki wypędzonych otwarcie domagają się rewizji granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej.
Tak zwany Ostpolitik (polityka wschodnia) prowadzona przez kanclerza Willy'ego Brandta prowadzi do przełomu w dogmatycznej zimnej wojnie. Hołd oddany ofiarom powstania w warszawskim getcie wywołuje skandal wśród polityków niemieckiej prawicy. W Polsce gest zostaje przemilczany. Zdjęcie kanclerza klęczącego przed pomnikiem Bohaterów Getta Warszawskiego upubliczniono dopiero w latach 80. Wcześniej bowiem obraz Niemca pokojowo nastawionego do Polaków nie pasował komunistom w ich strategii.
Gdy w 1981 r. generał Wojciech Jaruzelski przemocą tłumi strajki Solidarności - pierwszego wolnego związku zawodowego w całym bloku wschodnim - reakcja rządu niemieckiego pod przewodnictwem Helmuta Schmidta okazuje się bardzo łagodna. Zgodnie z oficjalnym stanowiskiem Jaruzelski zapobiegł w ten sposób krwawej interwencji Sowietów. Niemieccy dysydenci o poglądach lewicowych do dziś tego nie zapomnieli. Jednocześnie setki tysięcy Niemców wysyłają do Polski paczki z żywnością.
Niemcy - najlepszy przyjaciel
Po upadku komunizmu w stosunkach polsko-niemieckich następuje bardzo szybka poprawa. Po krótkim wahaniu ze strony Niemiec kanclerz Helmut Kohl i pierwszy niekomunistyczny premier polski Tadeusz Mazowiecki osiągają porozumienie w sprawie faktycznego uznania granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, a rok później kraje podpisują traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy.
Coraz częściej dochodzi do tego, że w ramach nostalgicznych wycieczek Polskę odwiedzają dawni wypędzeni, którzy nawiązują z miejscowymi pierwsze kontakty. Tylko nieliczni chcą odzyskać swój majątek - większość pragnie jedynie zobaczyć, czy ich dom z czasów dzieciństwa stoi jeszcze na dawnym miejscu. Nawet Herbert Hupka, wieloletni działacz Związku Wypędzonych i polski wróg numer jeden, otrzymuje tytuł honorowego obywatela w rodzinnym mieście Ratibor na Śląsku, które teraz nazywa się Racibórz. Architekci polskiej transformacji aż za dobrze rozumieją, że droga do Brukseli i do Wspólnoty Europejskiej prowadzi jedynie przez Bonn lub - później - przez Berlin.
Spotkania polityków lokalnych stają się chlebem powszednim, wymiana młodzieży kwitnie, a Niemcy są orędownikami rychłego wejścia Polski do Unii Europejskiej. W tych kontaktach brak jednak prawdziwej głębi. Ludzie tacy jak Janusz Reiter, ambasador Polski w Bonn, przestrzegają przed rutyną i banałem w procesie pojednania.
Faktycznie gros Niemców nadal dysponuje mizerną wiedzą na temat sąsiada ze Wschodu, a Polska wyraźnie przegrywa z Majorką w rankingach na ulubione miejsce letniego wypoczynku. Jeszcze pod koniec lat 90. Polacy jawią się wielu Niemcom jako naród złodziei i prostytutek. Dziś wyniki ankiet również nie nastrajają zbyt pozytywnie - Polacy są Niemcom obojętni, a co najwyżej podejrzani.
Polacy z kolei postrzegają Niemców jako złych sąsiadów, którzy są zarozumiali, skąpi i łatwo zapominają o historii. Kontakty z zachodnim sąsiadem często ograniczają się do zbiorów szparagów i winogron, gdzie występuje on w roli pracodawcy. Nawet w dniu wielkiego święta, jakim było wejście Polski do Unii Europejskiej 1 maja 2004 r., na stosunkach bilateralnych kładzie się długi cień. Mimo iż przed Niemcami otwiera się ogromny, 39-milionowy rynek zbytu, a niskie płace zachęcają, by Polskę wykorzystać jako ogromny warsztat, niemiecki rynek pracy pozostaje zamknięty dla pracowników z Polski na najbliższe siedem lat. Co więcej, polscy rolnicy otrzymują jedynie jedną czwartą subwencji unijnych w porównaniu do swych niemieckich kolegów.
Coraz chłodniej...
Poważne zgrzyty pojawiają się także w polityce zagranicznej. Szczególnie ostro dają one o sobie znać przed rozpoczęciem wojny w Iraku. Warszawa staje po stronie USA i czuje się zaszczycona, kiedy George W. Bush przyznaje jej strefę okupacyjną między Eufratem a Tygrysem. „Wchodzimy do innej ligi" - raduje się późniejszy premier Marek Belka. Z perspektywy Berlina jednak Polska staje się koniem trojańskim Amerykanów w Unii Europejskiej. W tym okresie do debaty publicznej wchodzi rozróżnienie między starą i nową Europą.
W grudniu 2003 r. Polska po raz pierwszy blokuje szczyt unijny w Brukseli. Pod hasłem „Nicea albo śmierć" Warszawa obstaje przy niezmiernie korzystnym dla Polski systemie liczenia głosów na podstawie zapisu traktatu nicejskiego. W ten sposób zyskuje prawie taki sam wpływ na wynik głosowania w Radzie co Niemcy - państwo o niemal dwukrotnie większej liczbie mieszkańców.
Wejście Polski do Unii i NATO miało miejsce pod rządami postkomunistów, którym przewodził giętki i gibki Aleksander Kwaśniewski. Wkrótce jednak SLD pogrąża się w skandalach korupcyjnych. Wybija godzina triumfu Kaczyńskich. Jesienią 2005 r. Lech obejmuje urząd prezydenta, a dziewięć miesięcy później jego brat Jarosław zostaje premierem. Obiecują oni Polakom IV Rzeczpospolitą, w miejsce trzeciej, która zrodziła się po 1989 roku. W nowej rzeczywistości maja zniknąć wszelkie kontrasty polityczne i społeczne, jakie narosły w kraju w ciągu ostatnich kilkunastu lat. A tak przy okazji znikają również wszystkie stałe punkty odniesienia w polskiej polityce zagranicznej. Pierwszą ofiarą tego procesu padają stosunki polsko-niemieckie. Główny punkt zapalny: Centrum przeciw Wypędzeniom, którego budowę zaplanowano w Berlinie.
Co istotne, Erika Steinbach z chadeckiej partii CDU stojąca na czele Związku Wypędzonych nie stawia roszczeń terytorialnych wobec Polski, jak robili to jej poprzednicy. Domaga się jedynie odszkodowań dla wypędzonych Niemców i chce stworzyć centrum badań nad historią wypędzeń w Europie. Projekt ten wywołuje w Polsce ponadpartyjne wzburzenie. Ton wypowiedzi od lewa do prawa jest właściwie taki sam: Niemcy zapominają, kto rozpoczął II wojnę światową. Jak twierdzi gdański pisarz Paweł Huelle, „pani Steinbach stanowi najlepszy dowód na to, że Niemcy wciąż jeszcze mają złe zamiary". Później dodaje zaś znamiennie: „Gdyby się okazało, że złych Niemców już nie ma, trzeba by ich wynaleźć".
Bracia Kaczyńscy nie pozostają w swych poczynaniach bez wsparcia publicystycznego. Redakcje wielu pism zasiedla bowiem nowe pokolenie prawicowych dziennikarzy. Tygodnik „Wprost" dowodzi frontem antyniemieckim - już w 2003 r. na okładce zamieścił zdjęcie Eriki Steinbach w roli dominy dosiadającej niemieckiego kanclerza Gerharda Schrödera. Rysunek z okładki bieżącego wydania „Der Spiegel" to - miejmy nadzieję - przyjazna replika na tamtą karykaturę.
Wymiana ognia
W takiej to atmosferze ciągłego obstrzału na linii Berlin-Warszawa historia wartko toczy się dalej. Jesienią 2006 r. małe zajście na granicy polsko-niemieckiej w pobliżu Świnoujścia wywołuje istną histerię medialną w obu krajach. Gazety niemieckie donoszą, że niemiecki statek ostrzelany został przez polski partol graniczny, w wyniku czego kapitan - z polskimi celnikami na pokładzie - postanowił się schronić w niemieckim porcie Heringsdorf. Mowa jest nawet o ostrzale z karabinu maszynowego. Media w Polsce określają całą sytuację jako „porwanie".
Tymczasem miesiąc wcześniej Jarosław Kaczyński oburza się w kwestii ponoć zbyt rozległych praw mniejszości niemieckiej w Polsce. Tłumaczy, że należy się poważnie zastanowić, czy przywileje te nie powinny zostać ograniczone - przynajmniej dopóki Polakom mieszkającym w Niemczech nie zostaną przyznane analogiczne uprawnienia. Mniejszość niemiecka na Śląsku liczy około 150 tysięcy osób. Począwszy od roku 1990, mają oni prawo do wystawiania własnych posłów na Sejm. Reprezentanci, którzy lepiej mówią po polsku niż po niemiecku, jak dotąd niczym szczególnym nie podpadli.
Wreszcie, w marcu tego roku, minister spraw zagranicznych Fotyga poskarżyła się na politykę asymilacji prowadzoną przez władze niemieckie w stosunku do Polaków mieszkających w Niemczech. Miała ona na myśli nieliczne przypadki, kiedy urzędnicy zabraniali polskim rodzicom z rozwiedzionych małżeństw polsko-niemieckich używać języka polskiego w rozmowach z dziećmi.
Wszystko to sumuje się na niewesoły obraz. Jeszcze nigdy w ciągu 18 lat od upadku komunizmu stosunki między sąsiadami nie były tak złe jak za rządów Kaczyńskich. Owy duch czasu, jaki wkroczył do Polski wraz z braćmi-bliźniakami, można uznać za przejaw reakcjonizmu. Można też się z niego śmiać, jak czyni to chociażby młoda pisarka Dorota Masłowska. Jak wdawać się w polemikę z ludźmi, pyta, którzy „w całej swej powadze za pośrednictwem rzecznika praw dziecka nakazują sprawdzać, czy teletubisie mają ciągoty homoseksualne?
Niemcy też muszą myśleć
Na większą autorefleksję powinni zdobyć się jednak i Niemcy. Zbyt często i z dużą lekkomyślnością lekceważyli oni wątpliwości zgłaszane przez wschodnich sąsiadów. Warszawa czuje się pozbawiona wsparcia ze strony Niemiec przede wszystkim w ciągnącym się już od wielu miesięcy konflikcie z Rosją. Od listopada 2005 r. Moskwa blokuje import mięsa z Polski, powołując się przy tym na dosyć wątpliwy argument, jakoby towar z kraju unijnego, jakim jest Polska, nie spełniał standardów rosyjskich. Przewodnicząca Rady Angela Merkel za długo milczała w tej sprawie, licząc, że uda jej się w międzyczasie przepchnąć nowy układ o partnerstwie między Rosją a Unią.
Jeszcze większe szkody w stosunkach polsko-niemieckich wyrządziła jednak miliardowa umowa na budowę rurociągu północnego, jaką Schröder, poprzednik Merkel na stanowisku kanclerza, potajemnie wynegocjował z Putinem. Przedsięwzięcie to oznacza w teorii, że któregoś dnia Rosja może zakręcić kurek z gazem dla Polski, na czym państwa Europy Zachodniej w żaden sposób nie ucierpią. W ten sposób Rosja zyskałaby instrument nacisku na Polskę, o skutkach czego półtora roku temu miała okazję przekonać się Ukraina. Jeszcze bardziej porażający jest brak komunikacji po obu stronach. Schröder nie uznał, by włączenie Polski do projektu było konieczne. Warszawa natomiast długo nie podejmowała tematu, by już po zawarciu umowy przystąpić do frontalnego ataku werbalnego. Porównanie do paktu Ribbentrop-Mołotow, jakim posłużył się minister obrony Sikorski, wywołało sprzeciw Niemców nawet najbardziej życzliwie nastawionych do Polski.
To zresztą odwieczna wewnętrzna sprzeczność w polskiej polityce zagranicznej - sprzeczność, która powoduje stopniowe narastanie niechęci także w berlińskim Urzędzie Kanclerskim. Ledwie z Warszawy nadejdą sygnały o gotowości do współpracy, a już za nimi pojawiają się kolejne inwektywy i ataki słowne. Kanclerz Angela Merkel jest rozczarowana, że jej osobisty wkład na rzecz Polski nie przyniósł jak dotąd oczekiwanej dywidendy. W przeciwieństwie do ministra spraw zagranicznych Franka-Waltera Steinmeiera stara się ona o bardziej zdystansowany kurs polityczny w stosunku do Rosji, odpowiadając tym samym na oczekiwania i obawy strony polskiej.
Nie ma lekko...
O tym, że nie będzie łatwo, Merkel przekonała się już w grudniu 2005 r. w trakcie pierwszej wizyty w Warszawie po objęciu przez Kaczyńskiego urzędu prezydenta. Liczyła, że jej wschodnioniemieckie korzenie, pobyty w Polsce w trakcie studiów oraz postawa proamerykańska ułatwią wejście na polskie salony. W marcu 2003 r., gdy debata wokół wojny w Iraku sięgała zenitu, odwiedziła Polskę, by jako przywódca opozycji wyrazić poparcie dla pozycji polskiej. Nadzieje na ulgowe traktowanie się jednak nie ziściły. „Uff, ależ to była nieprzyjemna rozmowa" - mruczała pod nosem pani kanclerz, wychodząc ze spotkania z Lechem Kaczyńskim. A przecież nie przyjechała do Warszawy z pustymi rękoma. Złożyła rządowi polskiemu propozycję włączenia się do budzącej kontrowersje budowy rurociągu północnego, co jednak zostało przyjęte nad wyraz chłodno.
Z perspektywy niemieckiej Berlin wykazał w stosunku do sąsiadów dużo dobrej woli. Na szczycie Unii Europejskiej w grudniu 2005 r., krótko po pierwszym spotkaniu z prezydentem Kaczyńskim, dla dobra relacji polsko-niemieckiej Merkel zaryzykowała nawet konflikt wewnątrzpolityczny. Negocjacje w sprawie budżetu zabrnęły wówczas w ślepą uliczkę - Polacy domagali się więcej subwencji, a Brytyjczycy i Francuzi twardo bronili swoich przywilejów. Ostatecznie Angeli Merkel udało się doprowadzić do kompromisu, który jednak Niemców drogo kosztował. Berlin zrezygnował ze stu milionów euro przeznaczonych na rozwój Bawarii oraz landów wschodnich. Środki te otrzymała Polska.
Pracownicy Urzędu Kanclerskiego i Ministerstwa Spraw Zagranicznych o dłuższym stażu pracy potrafią we śnie wyliczyć starania o względy Polski, które na Polakach nie robiły większego wrażenia. W 2002 r. na przykład, na szczycie unijnym, na którym podejmowano decyzję o rozszerzeniu, kanclerz Gerhard Schröder sięgnął głęboko do kieszeni, by zwiększyć subwencje dla nowego członka ze Wschodu. Jak przypomina sobie jeden z dyplomatów, na stół wyłożył wtedy miliard euro. Kilka tygodni po tym, jak Polska przekonywała Unię o swej biedzie i niedoli, świat obiegła informacja, że rząd polski złoży zamówienie na amerykańskie samoloty bojowe o wartości 3,5 miliarda dolarów. Oferta konkurencyjnego Eurofightera produkcji europejskiej została odrzucona.
Berlin musi zatem zrozumieć, że antyniemiecka postawa Warszawy już od dłuższego czasu nie bierze się z rozgoryczenia, którego uzasadnienia trzeba szukać w historii. W ostatnich tygodniach polska dyplomacja gorliwie prowadziła narady z rządami wszystkich możliwych państw unijnych. Tymczasem zaproszenia do rozmów składane przez prezydencję niemiecką były ignorowane lub spotykały się z odmową w ostatniej chwili. W Berlinie coraz wyraźniej słychać również głosy, iż polskie zachowanie w sprawie amerykańskiej tarczy antyrakietowej każe wątpić w obliczalność Warszawy. Nie informując wcześniej swych partnerów w Europie, rząd polski podjął decyzję o rozpoczęciu negocjacji z Amerykanami na temat rozmieszczenia części systemu na swoim terytorium. Bezradność dopada również tych polityków, którzy jak dotąd uparcie szukali punktów wspólnych z Polską. Sfrustrowana wydaje się nawet Gesine Schwan, pełnomocnik rządu ds. Polski. Narzeka ona, że „w chwili obecnej ciężko ocenić, na ile rząd polski zdolny jest do godnej zaufania polityki w stosunku do Niemiec".
Międzynarodowej opinii o Polsce szkodzi jednak nie tylko nieprzejednane stanowisko braci Kaczyńskich. Na nagłówki gazet regularnie trafiają wypowiedzi przedstawicieli ich barwnych partnerów koalicyjnych - nieobliczalnego, lewicowego populisty Leppera oraz prawicowej Ligi Polskich Rodzin. Eurodeputowany z ramienia Ligi, Maciej Giertych, ojciec przewodniczącego LPR Romana Giertycha, zasłynął tym, że na forum Parlamentu Europejskiego sławił zasługi hiszpańskiego dyktatora Franco. Zdaniem Giertycha uratował on Europę przed komunizmem. Jego syn Roman domaga się z kolei surowego zakazu aborcji - nawet jeśli dziecko urodzić by się miało wskutek gwałtu. Ponadto prowadzi nagonkę na nauczycieli o skłonnościach homoseksualnych, którzy swoją „propagandą" mają prowadzić do zepsucia polskiej młodzieży. Najnowszy pomysł ministra edukacji w gabinecie Kaczyńskiego polegał na wykreśleniu tekstów Goethego, Kafki i Gombrowicza z listy lektur szkolnych. Propozycja ta wywołała jednak sprzeciw wśród Polaków.
Czego chcą Polacy?
Takie wpadki Polakom najwyraźniej jednak nie przeszkadzają, by w polityce zagranicznej chronić się za plecami obśmiewanych bliźniaków. Choć, jak wskazują badania sondażowe, rząd Jarosława Kaczyńskiego mógłby obecnie liczyć na niecałe 30 proc. głosów, wielu Polakom podoba się twardy kurs, jaki Warszawa obrała przed szczytem w Brukseli. 49 procent ankietowanych popiera polskie weto, w razie gdyby nie doszło do negocjacji na temat nowego systemu głosowania w Radzie. 43 procent opowiada się po stronie Kaczyńskich w sprawie modelu pierwiastkowego.
Czy jednak Polacy zaryzykowaliby izolację kraju, którą pociągnęłoby za sobą weto? Raczej nie. Dziś należą oni bezdyskusyjnie do największych euroentuzjastów na kontynencie europejskim. Od momentu wejścia Polski do Unii poparcie dla członkostwa rośnie tu nieprzerwanie, a w ostatnich dniach osiągnęło poziom 86 procent. Setki tysięcy młodych Polaków spakowało walizki i wyjechało do Wielkiej Brytanii i Irlandii, by tam szukać szans na zrobienie kariery. Zagorzałymi przeciwnikami Unii Europejskiej jest zaledwie siedmiu na stu badanych. Z tego powodu socjolog Antoni Kamiński upomina rządzących, by nie zapomnieli o odpowiedzialności europejskiej. „Polska należy do Zachodu. Formalne członkostwo w strukturach zachodnich to jednak dopiero początek właściwego procesu integracji".
Warszawa jak dotąd nie przedłożyła rozwiązania kompromisowego w sprawie eurokonstytucji, które możliwe byłoby do przyjęcia przez wszystkie strony. I nawet jeśli Lech Kaczyński mówi o gotowości do porozumienia, samo przez się narzuca się ważne pytanie - jakich korzyści Warszawa będzie oczekiwać od Unii, by pójść na ustępstwa? W ubiegłym tygodniu o możliwym kompromisie mówił także Marek Cichocki, doradca Kaczyńskich. „Kompromis" uzupełnił jednak od razu słówkiem „rozsądny". Jeśli na szczycie w Brukseli podjęta ma zostać decyzja w sprawie mandatu negocjacyjnego w tej kwestii, uwzględniona musi być w nim „nasza propozycja o nowym sposobie liczenia głosów", podkreśla Cichocki. W przeciwnym razie szczyt zakończy się fiaskiem - a w przyszłości cała zabawa zacznie się od początku. Czy tak brzmią deklaracje o zachowaniu unijnej równowagi?
Dwaj polscy matematycy, którzy zaproponowali system pierwiastkowy będący dziś na ustach wszystkich, nazywają to rozwiązanie „kompromisem jagiellońskim". W średniowieczu dynastia Jagiellonów znajdowała się u władzy przez niemal 200 lat. Za ich panowania Polska była jednym z najpotężniejszych państw Europy.
Tłumaczenie: Miłosz Aponowicz