W głosowaniu 1 marca co prawda wygrali ci, co mieli wygrać – czyli niemal wyłącznie konserwatywni lojaliści, bo innych kandydatów Rada Strażników (Rewolucji) nie dopuściła nawet do startu. Ale frekwencja okazała się najniższa w historii islamskiej republiki – zaledwie 41 proc.
W samym Teheranie, który jest największym okręgiem wyborczym, oficjalne źródła mówią o 24 proc., ale przedstawiciele nielegalnej opozycji, którzy starali się liczyć ludzi wchodzących do punktów wyborczych, mówią o frekwencji na poziomie 11 proc. W efekcie z 30 mandatów przysługujących stolicy w pierwszej turze przyznano zaledwie 16 – w pozostałych przypadkach zwycięscy kandydaci nie zgromadzili głosów przynajmniej 30 proc. zarejestrowanych wyborców.
Czytaj też: Kim są i co mogą ajatollahowie
Irańczycy zostali w domach
Sam skład nowego 290-osobowego parlamentu jest z grubsza bez znaczenia. Jego nazwa – Islamskie Zgromadzenie Konsultatywne – dobrze oddaje przypisaną mu rolę. Raz na jakiś czas rząd prezydenta Ebrahima Raisiego podsyła mu jakąś ustawę do konsultacji, ale i tak robi swoje. Parlament nie ma wpływu ani na politykę zagraniczną, ani na kwestie bezpieczeństwa, w tym na program nuklearny. Odgrywa więc rolę potulnego notariusza i fałszywego dowodu na to, że w Iranie działa demokracja. Siła tego dowodu jest jednak związana z frekwencją wyborczą.