Recenzja spektaklu: „Sonata widm”, reż. Markus Öhrn
Reżyser, obserwator z zewnątrz, swoje mocne diagnozy owija w bawełnę: mnoży dystans, cudzysłowy, nawiasy, przez co spektakl męczy, jednocześnie pozostawia chłodnym.
Reżyser, obserwator z zewnątrz, swoje mocne diagnozy owija w bawełnę: mnoży dystans, cudzysłowy, nawiasy, przez co spektakl męczy, jednocześnie pozostawia chłodnym.
Twórcy starali się nadać ważnemu i znów aktualnemu tematowi przystępną formę, by widzowie mogli silniej przeżyć historię i wyciągnąć z niej własne wnioski.
Niemal czterogodzinne przedstawienie, delikatnie mówiąc, nie jest majstersztykiem dramaturgicznym.
Pretensjonalne, fałszywe, raniące oczy koszmarną scenografią i uszy okropną muzyką przedstawienie.
Warto spektakl w Narodowym obejrzeć. Dla Stenki i wygłaszanych przez nią zdroworozsądkowych myśli na temat natury ludzkiej, które wciąż brzmią świeżo i aktualnie.
Całość, choć niepozbawiona wad, ma pociągający klimat fałszywej nostalgii za jakimś rzekomo utraconym, a naprawdę nigdy nieistniejącym sensem.
Geometryczna, a jednocześnie pełna emocji, tylko pozornie oszczędna, choreografia zaskakuje nowoczesnymi rozwiązaniami.
Nic tak nie wzrusza, jak starszy aktor w sztuce o starości.
Czwórka aktorów, akompaniując sobie na instrumentach, bezlitośnie, ale z dużą dawką ironii referuje biografię Dmowskiego.
Solidne, dobrze zagrane, słuszne i nudne.
Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin po raz kolejny podejmują temat zapomnianych kobiecych bohaterek, pokazują świat i historię z ich perspektywy.
Założyciel Teatru Biuro Podróży i wieloletni dyrektor poznańskiego Teatru Polskiego zdecydował się na kolejny eksperyment z reżyserowaniem opery.
Muzyczna strona spektaklu została starannie przygotowana przez Grzegorza Nowaka, wśród śpiewaków jest niemal cała nasza czołówka.
Przekonujące role, w których widz może się przejrzeć jak w lustrze i wyjść z teatru z poczuciem, że nawet niegłupio spędził wieczór.
Melancholia z książki zmienia się w chłód i bezbarwność kolejnych scen – instalacji. Tytułowa opozycja mapy i terytorium odbija się głównie w scenografii, widz kolejne części spektaklu ogląda na przemian z widowni i ze sceny.
Czego to człowiek nie wymyśli, gapiąc się na pozbawione sensu, rytmu i dobrego aktorstwa streszczenie głośnego filmu.
Kleczewska wraca do twórczości Jelinek, by wspólnie z nią dać świadectwo bezradności wobec końca świata, którego jesteśmy świadkami.
Temat „podrobionej”, sfałszowanej egzystencji, nakładania masek, przyjmowania ról i życia naznaczonego strachem przed demaskacją jest ciekawy, może zwłaszcza dziś, tym bardziej szkoda, że nie przełożył się na lepszy spektakl.
Piękne songi i profesjonalizm oryginału sprawiają, że nie musimy niecierpliwie spoglądać na zegarek, choć o wzruszeniach, jakich dostarczał w oryginale choćby Garou, można zapomnieć.
Mimo wszystko spektakl zobaczyć warto – żeby nie powtarzać czegoś podobnego w prawdziwym życiu.