Można by zacząć inaczej, ale trafiłem w książce na anegdotę, po której nie mogę się otrząsnąć (a raczej przestać trząść się ze śmiechu): na początku lat 90. do Jerzego Urbana, wówczas już redaktora naczelnego tygodnika „NIE”, zgłasza się Paweł Kukiz, wokalista zespołu Piersi, z prośbą o radę. Muzyk obawia się, że zostanie oskarżony o obrazę uczuć religijnych po nagraniu piosenki o pijanym księdzu.
Oto więc bezkompromisowy ideowiec antykomunista („Gdyby w politycznym życiorysie Pawła Kukiza szukać jednej stałej cechy, to będzie to właśnie szczera nienawiść do komunistów” – pisał o nim Andrzej Stankiewicz w „Rzeczpospolitej”) idzie do byłego peerelowskiego rzecznika rządu („Goebbelsa stanu wojennego” – jak mówi popularny epitet), żeby się poradzić w sprawach religijno-sądowych! A Urban jeszcze odsyła go do swojego redakcyjnego prawnika, byłego wysokiego funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa, który doradza Kukizowi, aby jako autora piosenki o księdzu zamiast siebie podał „szatana”. „Ale prokurator w to nie uwierzy – denerwuje się Kukiz”. „Złamie wtedy prawo – odpowiada eksesbek. – Swoją niewiarą obrazi pana uczucia religijne. Bo przecież jako katolik wierzy pan w istnienie szatana”. Album z piosenką się ukazuje, a Kukiz unika pozwu, prokuratura umarza sprawę.
Mam tę kasetę Piersi, słuchałem jej w tamtym czasie namiętnie; gdy występowali w połowie lat 90. w Brzeźnie – to był mój pierwszy rockowy koncert „bez dorosłych”. Nie wiedziałem, jaka historia kryje się za tym „szatanem”, do dziś.
Czytaj też: Obiektywny rewizjonizm. Potrzebujemy nowej opowieści o PRL
Nie interesuje mnie to?
Biografia Doroty Karaś i Marka Sterlingowa „Urban” jest po prostu ciekawa – nie ma się co dziwić, że piętrzy się na stosikach przedświątecznych zamówień w empikach. Ponad 600 stron, a mogłoby być i 1,2 tys. Bo w trakcie lektury wciąż rodzą się nowe pytania, na które chciałoby się poznać odpowiedzi. To reportaż historyczny, a nie czysta historia; napisany świetnie, wartki, jednocześnie pozostawiający informacyjny niedosyt. Także interpretacyjny, o czym zaraz.
Najpierw kilka słów, które miały być na początku. Miałem niespełna siedem miesięcy, gdy został zamordowany ks. Jerzy Popiełuszko, nie było mnie jeszcze na świecie, gdy milicjanci katowali Grzegorza Przemyka. Wprawdzie nawet teraz znajduję w domu zachowane przez rodzinę zdjęcia z ich pogrzebów i rozumiem uczucia niechęci, nawet nienawiści wobec rzecznika ówczesnego reżimu, szanuję pamięć innych, ale to nie są moje uczucia ani pamięć – i zapewne nie mojego pokolenia, które po książkę sięga z innymi emocjami. W ogóle sięga. Bo kilka osób zapytanych przeze mnie o zdanie odpowiadało surowo: „Nie mam czasu, nie interesuje mnie to”. Lub szczerze i życzliwie: „Pamiętam jeszcze gaz wrzucany przez milicję w przejście podziemne przy Uniwersytecie Warszawskim, pamiętam nasz płacz. On to uosabiał, nie chcę o nim czytać”.
Urban to postać historyczna, a książka pokazuje go jako człowieka w historii. Jako dziecko z bogatego domu, syna redaktora naczelnego dużego łódzkiego dziennika; Polaka o żydowskich korzeniach, któremu – wraz z najbliższymi – udaje się przeżyć wojnę i który od początku obserwuje z bliska budowę nowego ustroju, by zaraz włączyć się w nią samemu, stać się beneficjentem systemu, na koniec zgrabnie przyczyniać się do jego łagodnego demontażu. Jak notował wieloletni szef Urbana Mieczysław Rakowski pod koniec lat 80., „właśnie Urban wymyślił trzy czwarte wszystkich liberalizacyjnych posunięć, zawsze działał w kierunku porozumienia, ostrzegał przed porywczymi krokami; jest jednakowo złośliwy pod adresem rządu i opozycji, nigdy nie dbał o sojuszników dla siebie”.
Nowy wyważony obraz
Poznajemy Urbana jako fenomen dziennikarski. Dziennie zapełnia około pięciu stron maszynopisu – co rocznie daje 1800 stron tekstu, i robi to latami. Pisze do różnych tytułów. Jest autorem (z pomocą Ireny Lewandowskiej) pierwszego polskiego reportażu wcieleniowego, umieszczonego przez Mariusza Szczygła w jego słynnej antologii. To autor inteligentny, nieszablonowy, który potrafi zatytułować pożegnanie Wojciecha Jaruzelskiego słowami „Srał was pies” (do krytyków generała) i testować krajowe standardy wolności słowa, publikując satyryczne wizerunki Jezusa. Wywoływał oburzenie opinii publicznej, a przecież polska prasa i tak jest wyjątkowo grzeczna na tle choćby anglosaskiej.
Felietony Urban przestaje pisać dwa tygodnie przed śmiercią. Przed 1989 r. najbardziej znany jest z „Po Prostu”, „Kulis”, „Szpilek” i „Polityki”, w której był wieloletnim szefem działu krajowego; potem, po krótkim okresie niepewności, założył „NIE”. Każdy z tych tytułów to oddzielna historia, niuanse, anegdoty. Wszystko to, co sprawia, że dzieje tego kraju są splątane i nie poddają się jednoznacznej ocenie. Przynajmniej dla niektórych.
Z tego nagromadzenia faktów i biegnącej w szybkim tempie historii wyłania się oczywiście jakiś nowy wyważony obraz Urbana, pozostajemy jednak na końcu z pytaniem: to wszystko? Postać Urbana fascynuje – lub choćby interesuje – ze względu na jej konstrukcję psychiczną (dzieciństwo pełne blichtru miał chyba jednak nieszczęśliwe – o czym wspomina w recenzji także Adam Krzemiński); ciekawią motywy jego postępowania, kształtowanie się postaw, nieraz przecież trudnych do wyobrażenia. Powody decyzji.
Czytaj też: Awans społeczny w PRL. Władza podkręcała emocje
Zagadki pozostają
Weźmy choćby takie dwa węzłowe momenty jak II wojna światowa i Sierpień ’80. Autorzy biografii nie dają wprost odpowiedzi na pytanie o to, czy stosunek Urbana do antysemityzmu wynikał z jego własnych traum; nie dowiadujemy się także, jak rozumiał powstanie Solidarności – czy może nawet tego do końca nie wyczuł, bawiąc wówczas w Zakopanem, odciętym informacyjnie od reszty kraju? Możemy się tylko domyślać. Zagadką pozostaje urbanowy wewnętrzny splot konformizmu i nonkonformizmu, peerelowskiego wygodnictwa i dziennikarskiej oryginalności, jadu dla publiczności i prywatnej elegancji.
Karaś i Sterlingow traktują swojego bohatera z uwagą, nawet empatią – na którą zapewne zdaniem wielu nie zasłużył. Nawet recenzent „Gazety Wyborczej” Wojciech Szot (rocznik ’86) czuje się w obowiązku perorować, że Urban w ostatnich latach życia za sprawą popularnych filmików na YouTubie „stał się ulubieńcem osób, które nie miały niemal żadnych skojarzeń pomiędzy dowcipnym dziadkiem z odstającymi uszami a Urbanem – jedną z twarzy stanu wojennego. Na brak tych skojarzeń złożyła się fatalna polska edukacja, wspierana przez wszystkie obozy rządzące – od postkomunistów po byłych solidarnościowców. Ale też właśnie polskie media, które nie potrafiły w porę dostrzec, że dawanie trybuny pokoleniu wnuków Urbana zachwyconych »papuśnym dziadkiem« zafałszuje już i tak niezwykle skomplikowany obraz przeszłości. Przeszłości, która w tej jednej sprawie powinna być dla nas oczywista – Urban zasługuje na potępienie, nie lajki”. Oraz że „w najważniejszych sprawach czytelnicy książki Karaś i Sterlingowa będą raczej zgodni – Urban był cynicznym kłamcą”.
Ano właśnie o to chodzi, że dzięki tej biografii tacy zgodni nie będą. A ze wzmożeniami moralnymi w ocenianiu przeszłości może lepiej uważać. Żeby nie skończyć jak Kukiz.