Recenzja filmu: „Tulipanowa gorączka (Tulip Fever)”, reż. Justin Chadwick
Film, przechylony w kierunku melodramatu retro, chwilami zbyt mocno przypomina absurdalną zabawę w teatralne qui pro quo.
Film, przechylony w kierunku melodramatu retro, chwilami zbyt mocno przypomina absurdalną zabawę w teatralne qui pro quo.
Siedmioodcinkowa kontynuacja klimatycznego kryminału Jane Campion (Oscar za „Fortepian”), którego pierwsza odsłona, rozgrywana w porywających plenerach Nowej Zelandii, zachwyciła krytyków cztery lata temu.
To druga ekranizacja wydanej w 1966 r. gotyckiej powieści Thomasa P. Cullinana „Na pokuszenie”. Polemiczna i konkurencyjna wobec „Oszukanego” Dona Siegela sprzed 46 lat.
Niezwykła, poruszająca baśń o tym, jak wrócić do korzeni, słuchając przy tym mądrości przodków.
Krótkie metraże są nie tylko cennym zapisem sprzed ponad stu lat, ale też niosą ważne przesłania społeczne.
Sceny akcji, których w filmie nie brakuje, są pomysłowe i sprytnie zrealizowane.
Catherine Deneuve lubi grać zimne wyrachowane przedstawicielki burżuazji, ale dość często demonstruje również swój wielki talent komediowy.
Plusem są całkiem interesująco napisani bohaterowie, Sigourney Weaver w roli najgorszej ze złych, współczesny Nowy Jork i szczypta ironii.
Frank wyciąga ze schroniska przygotowywanego do uśpienia zaginionego kocura Mary. Mało tego, kot ma tylko jedno oko.
W mgle, śnie, tajemniczych odgłosach dochodzących z mroku spowita jest pasja reżysera, którego ambicje sięgają bardzo wysoko.
Izraelski ośmioodcinkowy thriller szpiegowski zainspirowany zorganizowanym przez Mosad zamachem na lidera Hamasu zaczyna się świetnie.
„Gra cieni” to moralnie niejednoznaczny i bardzo stylowy koreański thriller.
Choć film ma kilka dobrych scen i przynosi zabawne role epizodyczne, to brakuje tu wiarygodnie poprowadzonego, realistycznego zakończenia.
Ośmioodcinkowa norweska produkcja rozwija się powoli.
Nakręcony w ekspresowym tempie (10 dni) nowy film Wima Wendersa czaruje technologią 3D, lecz udanym dziełem mistrza nie jest.
Najnowszy film Luca Bessona ma ten sam problem co inne współczesne adaptacje znanych, ale stworzonych kilkadziesiąt lat temu, serii komiksowych.
Główna bohaterka jest sportretowana jako hiperseksowna i hiperbrutalna maszynka do szatkowania radzieckiego mięsa.
Niby jest tu wszystko, czego potrzeba, by mógł powstać wciągający dramat sensacyjny, ale jednocześnie wszystkiego jest zdecydowanie za dużo, żeby dramat naprawdę wciągał.
Walka dobra i zła jak w klasycznych westernach sprzed wielu dekad.
Autor filmu podkręca tempo akcji, zagęszcza atmosferę, ani razu nie pokazując faszystowskich symboli czy twarzy wrogów.