Elektryfikują się wszyscy – od Peugeota po Volvo, od Forda po BMW. Kto oglądał w okresie przerwy świąteczno-noworocznej trochę telewizji, ten na pewno zetknął się z przebojową reklamą amerykańskiego koncernu. Ford obiecuje, że podłączy swoje auta do prądu, ale marketingową machiną, która ma ponieść tę wieść, jest nowy Mustang Mach-E.
To także samochód, który jest idealną egzemplifikacją łamania granic we współczesnej motoryzacji. Mówimy o szybkim SUV-ie z napędem elektrycznym, zasięgiem na poziomie 600 km, którego deska rozdzielcza przypomina centrum zarządzania dużym gadżetem. Jakby tego było mało, to monstrum na prąd nie tylko nazwą, ale i stylistyką nawiązuje do mustanga, czyli kultowego i paliwożernego sportowego wozu Forda, jednego z królów amerykańskich szos. Nie ma już więc świętości w dobie elektryczności.
Podobnie jest u innych, którzy do tej pory kojarzyli się raczej z wielkimi pojemnościami i miłym dla uszu koneserów warkotem potężnych silników. Porsche zbierało zamówienia na Taycana jeszcze przed... oficjalnym debiutem tego samochodu. Klienci zamawiali więc auto trochę w ciemno, nie znając ostatecznego wyglądu. Trzeba było wpłacić 2,5 tys. euro i czekać do września, żeby zobaczyć go w pełnej okazałości. Zdecydowało się na to 117 klientów z Polski. W nagrodę odbiorą swoje egzemplarze już na początku roku.
Polacy najczęściej wybierali najmocniejszą wersję (Porsche Taycan Turbo S), której ceny zaczynają się u nas od 790 tys. zł. Elektryka od Porsche można już jednak kupić za 454 tys. zł. Tak czy owak – elektryczna rewolucja z najwyższej półki sporo kosztuje.