Rekordowa w XXI w. frekwencja wyborcza (62,9 proc., dla porównania: w pierwszej turze w 2005 r. było to 49,7 proc., w 2010 – 54,9 proc., a w 2015 – niespełna 49 proc.) to sygnał społecznego zaniepokojenia. Coś się dzieje, kraj i świat się dramatycznie zmieniają, za rogiem czai się postpandemiczna recesja, obywatele i obywatelki odreagowali to zbiorowym spacerem do lokali wyborczych.
Na pierwszy rzut oka wyniki odzwierciedlają tożsamości „plemienne”, jednak warto – właśnie ze względu na wysoką frekwencję – zobaczyć w nich również pewne wzorce poszukiwania stabilności na niestabilne czasy. Wiele osób z tego właśnie powodu oddaje głos na urzędującego prezydenta. Zmiana władzy w czasie chaosu wielu ludziom wydaje się zbyt dużym ryzykiem. Tak odczytywałabym np. przewagę głosów kobiecych oddanych na Dudę.
Z drugiej strony Rafał Trzaskowski reprezentuje model stabilności przemawiający do tych, którzy przede wszystkim liczą na obecność Polski w Europie i znaną z historii najnowszej instytucjonalną „normalność”. Trzecia duża grupa, procentowo niemal pokrywająca się z elektoratem Pawła Kukiza sprzed pięciu lat, w stabilność obecnego systemu nie wierzy i szuka jej gwarancji poza dotychczasowymi partami – to zsumowany elektorat Szymona Hołowni i Krzysztofa Bosaka (13,3 proc. i 7,6 proc.).
Zmarnowany potencjał lewicowych rozmów
Te wizje stabilności to, obok wielu innych czynników, efekt różnicy pamięci. Polska polityka wciąż ma kłopoty z przyszłością; największe grupy wyborców wydają się nieuleczalnie pogrążone w takich czy innych resentymentach czy nostalgiach. Tyle że to się zmienia. O ile w 2015 r. podprogowy przekaz kampanii PiS brzmiał mniej więcej tak: „naprawmy błędy Okrągłego Stołu”, a kampanii PO był reaktywny: „nie było żadnych błędów”, o tyle dziś dwaj najważniejsi kandydaci, Duda i Trzaskowski, walczą po prostu o to, „żeby było tak, jak było” (Trzaskowski) lub „żeby zostało tak, jak jest” (Duda). Pięć lat temu głos miała pamięć kombatancka, odległa, a dziś walczą pamięć krótkotrwała z pamięcią, dla której ostatnie pięć lat było jak zły sen.
A na kandydatkę lub kandydata, którzy by umieli rozsądnie spojrzeć w przyszłość i przeanalizować bliską przeszłość, wciąż musimy trochę poczekać. Wielu przez jakiś czas wiązało takie nadzieje z Robertem Biedroniem, ale jego polityczna prezencja przybrała nieco inne formy. W pierwszej kampanii Wiosny do Parlamentu Europejskiego cykle spotkań opierały się na oddawaniu głosu widowni i wspólnej identyfikacji problemów. W kampanii prezydenckiej Biedroń niestety nie potrafił podjąć porzuconego wątku, raz jeszcze odbyć spotkań w tych samych miejscach, tym razem proponując rozwiązania. Gdyby potrafił skapitalizować wiedzę, jaką musiał zdobyć w czasie kilkumiesięcznego tournée po Polsce w 2019 r., gdyby potrafił powołać się na zdobyte doświadczenia i rozmowy, byłby to jego as w rękawie i mógłby nawet pokusić się o odebranie trzeciego miejsca Szymonowi Hołowni. A tak Hołownia zajął pozycję Biedronia jako mavericka w żywym kontakcie (a dokładniej na facebookowych lajfach) z wyborcami. Co przełożyło się na wyniki.
Polska podzielona według wykształcenia
Ale tym, co daje do myślenia najbardziej, jest coraz wyraźniejszy podział Polski ze względu na wykształcenie. Asymetria wyników – 69,4 proc. wyborców z wykształceniem podstawowym oddało głos na Dudę, a jedynie 12,5 proc. na Trzaskowskiego; podczas gdy ci z wykształceniem wyższym głosowali w 41,3 proc. na Trzaskowskiego i w 25,7 proc. na Dudę. Poziom wykształcenia koreluje z poziomem wynagrodzenia (choć boom budowlany i transportowy ostatnich kilku lat przyniósł znaczny wzrost zarobków osobom gotowym podjąć się pracy wykwalifikowanych robotników), ale też wprost przekłada się na umiejętności czytania ze zrozumieniem i w związku z tym na wzorce przyswajania informacji. Co za tym idzie, wygląda na to, że media (telewizja, portale, gazety) nastawione na proste komunikaty zaczynają w swoim obrazie świata kompletnie rozjeżdżać się z mediami walczącymi o bardziej wymagającego odbiorcę. To są dwie różne diagnozy rzeczywistości, dwie różne Polski. I może to jest najgroźniejsza konsekwencja przejęcia mediów publicznych przez rządzącą dziś partię.
Czytaj też: Duda według TVP. Ojciec narodu i ukochany przywódca
Demokracja z kobietami na tylnym siedzeniu
I wreszcie ostatni już wniosek z tego, jakie to zwycięstwo odniosła polska demokracja 28 czerwca 2020 r. Otóż zwyciężyła niestety wizja demokracji bez ani jednej liderki. To nie przypadek, taki system sobie wyhodowaliśmy. Zarówno partie, które od lat, mimo wyraźnych trendów, nie stawiają na liderki i uparcie trzymają utalentowane działaczki w drugim szeregu, jak i wyborczynie i wyborcy, którzy wcale nie domagają się tak głośno równościowych rozwiązań w programach i wiarygodnych, bo kobiecych, firmujących je twarzy.
Czy zauważyli Państwo, że ostatnio równość kojarzy nam się niemal wyłącznie z równością małżeńską? A już coraz mniej z równością płac? Przy takich biuletynach wyborczych problem, który dotyka połowy społeczeństwa, będzie się tylko pogłębiał. Robert Biedroń był jedynym kandydatem, który odpowiedział na pytania feministycznej Wielkiej Koalicji za Równością i Wyborem i otrzymał jej poparcie w wyborach. Efekt? Głosowało na niego prawie dwa razy tyle kobiet co mężczyzn, ale wciąż był to wynik przygnębiająco niski (2,9 proc. ogółem, z czego 4,6 proc. kobiet i 2,4 proc. mężczyzn). Wygląda niestety na to, że akurat w tej studni zaczynamy się już wygodnie urządzać.