Nic o nas bez nas. To stąd się bierze oburzenie i siła reakcji na tekst Marcina Kąckiego
Na fali komentarzy dotyczących tekstu Marcina Kąckiego opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” wypłynął wątek o skarleniu polskiego #MeToo. O tym, że proces przywracania głosu kobietom (i mężczyznom), których prawa naruszono, nigdy się nie dokonał. Że to oczyszczanie z kulturowego szlamu, idąca za tym trwała zmiana standardów, właściwie nigdy się nie zaczęło, skoro gazeta bez mrugnięcia okiem puściła „spowiedź” Kąckiego, wtórnie uprzedmiotawiającą kobiety.
Kącki: Tak, jestem winien
Tekst w zamierzeniu miał być właśnie spowiedzią: Tak, jestem winien. Tak, mam kaca moralnego. Kontekst, czasy mnie nie usprawiedliwiają, nawet jeśli pierwszą ofiarą eksperymentu, jaki wówczas wszyscy prowadziliśmy na sobie, byłem ja sam – zapijający na umór wspomnienia pedofilskich zdjęć z akt spraw, o których pisałem (tak można w skrócie sparafrazować wymowę). Tekst w dużej mierze jest opowieścią o czasach nieliczenia się z osobistymi kosztami. Ta część artykułu mogłaby być glossą do innej publikacji „Wyborczej” sprzed lat – słynnego wywiadu z Marcinem Królem pod znamiennym tytułem „Byliśmy głupi”.
A jednak ostatecznie „Gazeta Wyborcza” zawiesiła autora. Uznała, że nadużył jej zaufania, zatajając fakt, że został oskarżony o molestowanie seksualne w Polskiej Szkole Reportażu (w tym kontekście „spowiedź”, zaczynającą się wszak od sceny nieudanego samobójstwa, można wziąć za linię obrony).
A może też przestraszyła się potężnej reakcji na tekst i kierunku, w jakim poszły emocje. Tak właśnie działa #MeToo. Obawy, że coś wypaliło się, zgasło, nim się naprawdę zaczęło, chyba nie są trafione. Oto właśnie energia tego procesu okazała się tak duża, że zmiotła ze stanowiska znanego dziennikarza i zmusiła gazetę do przeprosin za błąd, jaki dopiero post factum sobie uświadomiła.
Polskie #MeToo może i rozgrywało się po cichu, ale jednak sporo się już wydarzyło. I „Gazeta Wyborcza”, i Polska Szkoła Reportażu, i każda inna redakcja w Polsce (oraz dziesiątki innych firm) mają instytucje osoby zaufania, do których można się zwrócić. W Polskiej Szkole Reportażu, jak widać, mechanizm zadziałał dobrze. Teraz, po pierwszej fali, która otwarła nam oczy na fakt, że dawne standardy to dziś nie tylko symbol najczystszego dziaderstwa, ale i możliwy powód kłopotów, w tym prawnych, przyszła fala kolejna: nic o nas bez nas. I z tego właśnie wzięła się siła reakcji na tekst Kąckiego.
Potrzeba nowego języka
Ale realną zmianę niesioną przez #MeToo domknie dopiero przekształcenie się języka, jakim się o tych doświadczeniach opowiada. Dyskusja wokół przypadku Kąckiego jaskrawo uświadamia nam braki. A nim nie znajdziemy słów, będzie to tylko „nasza wersja opowieści”.
„Ofiara”, słowo, które wciąż pada w kontekście relacji kobiet, ma już niewłaściwą energię, bo z innych czasów. Jest za mocno wplątane w martyrologię i uświęcanie cierpienia, żeby można je było stawiać w tym nowym kontekście. Co możemy postawić w miejscu „ofiary”? „Poszkodowana” brzmi jak z akt dotyczących wypadku komunikacyjnego, „Przetrwanka” jest okej, ale została już przypisana do gwałtów wojennych. Może „MeToo”? Może to jest brakujące słowo opisujące kobietę lub mężczyznę, który przeciwstawia się nadużyciom wobec ciała, molestowaniu, wykorzystaniu, gwałtowi? A może trzeba znaleźć jakieś inne.
„MeToo” nie zmieni nas z dnia na dzień, nawet nie z roku na rok. Zmiana języka zwykle wymaga najwięcej czasu. Ale im więcej podobnych dyskusji, tym szybciej dokonają się zmiany. W tym sensie warto oburzać się na tekst Kąckiego. Nawet jeśli podstawowym jego celem naprawdę było wysłanie w świat słowa „przepraszam”. Również siebie samego.