Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Społeczeństwo

Nic o nas bez nas. To stąd się bierze oburzenie i siła reakcji na tekst Marcina Kąckiego

Marcin Kącki Marcin Kącki Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl
#MeToo nie zmieni nas z dnia na dzień, nawet nie z roku na rok. Ale im więcej podobnych dyskusji, tym szybciej dokonają się zmiany. W tym sensie warto oburzać się na tekst Marcina Kąckiego.

Na fali komentarzy dotyczących tekstu Marcina Kąckiego opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” wypłynął wątek o skarleniu polskiego #MeToo. O tym, że proces przywracania głosu kobietom (i mężczyznom), których prawa naruszono, nigdy się nie dokonał. Że to oczyszczanie z kulturowego szlamu, idąca za tym trwała zmiana standardów, właściwie nigdy się nie zaczęło, skoro gazeta bez mrugnięcia okiem puściła „spowiedź” Kąckiego, wtórnie uprzedmiotawiającą kobiety.

Kącki: Tak, jestem winien

Tekst w zamierzeniu miał być właśnie spowiedzią: Tak, jestem winien. Tak, mam kaca moralnego. Kontekst, czasy mnie nie usprawiedliwiają, nawet jeśli pierwszą ofiarą eksperymentu, jaki wówczas wszyscy prowadziliśmy na sobie, byłem ja sam – zapijający na umór wspomnienia pedofilskich zdjęć z akt spraw, o których pisałem (tak można w skrócie sparafrazować wymowę). Tekst w dużej mierze jest opowieścią o czasach nieliczenia się z osobistymi kosztami. Ta część artykułu mogłaby być glossą do innej publikacji „Wyborczej” sprzed lat – słynnego wywiadu z Marcinem Królem pod znamiennym tytułem „Byliśmy głupi”.

A jednak ostatecznie „Gazeta Wyborcza” zawiesiła autora. Uznała, że nadużył jej zaufania, zatajając fakt, że został oskarżony o molestowanie seksualne w Polskiej Szkole Reportażu (w tym kontekście „spowiedź”, zaczynającą się wszak od sceny nieudanego samobójstwa, można wziąć za linię obrony).

Reklama