Jednym z tych, którzy cieszą się największym poparciem partyjnych wyborców jest...nowojorski developer i miliarder Donald Trump. Znany z pieniędzy, kolekcjonowania żon, wyjątkowej arogancji i blond-włosów starannie zakrywających czoło.
Trump ma poważne atuty - biznesowe sukcesy są w USA zawsze cennym argumentem, zwłaszcza w okresie ekonomicznej mizerii - ale nie wiedzieć czemu mówi głównie o tym, że Obama musi udowodnić, iż rzeczywiście urodził się na Hawajach, a nie w Kenii. Pomstuje też na Chiny za protekcjonizm i sztuczne zaniżanie kursu juana oraz zapowiada, że pójdzie z nimi na konfrontację. Nawet ci, którzy rozważają taki wariant, nie mówią tego głośno. Kandydatura Trumpa to najlepsze, co mogło spotkać Demokratów. Według sondaży, zrównał się już prawie z faworytem Republikanów do nominacji prezydenckiej Mittem Romney'em. Jego agresywna retoryka podoba się frustratom i paranoikom, liczniejszym w ciężkich czasach. Wśród Republikanów narasta panika. Partyjny establishment zapewnia, że nie wątpi w urodzenie Obamy w USA. Strateg Busha, Karl Rove, nazwał ambicje Trumpa "żartem". Największe konserwatywne autorytety, jak Charles Krauthammer, uspokajają, że miliarder nie dostanie nominacji i jest tylko "widowiskiem ubocznym".
Prawdopodobnie tak, ale nawet jeśli Partia Republikańska wypluje kandydaturę "The Donalda", to miliardy pozwolą mu kandydować jako niezależnemu. Poza tym sam jego udział w walce o nominację może Republikanów sporo kosztować. Forsując temat urodzenia Obamy zmusi rywali do podjęcia tego wątku, który ośmiesza partię. W wyborach w 2008 r. podobnie destruktywną role odegrał kongresman Tim Tancredo, który oparł swą kampanię na atakowaniu nielegalnych imigrantów, co pogrążyło Republikanów w oczach Latynosów, rosnącej siły w polityce w USA.