Franciszek nie wpychał się do europarlamentu z kazaniem. Przyjechał do Strasbourga na zaproszenie socjalisty Martina Schulza, obecnego przewodniczącego PE. Wpadł na krótko, cztery godziny na dwie centralne instytucje europejskie, PE i Radę Europy, i wrócił do Rzymu. Nie znalazł nawet czasu na wizytę w pięknej strasburskiej katedrze, co mu część tamtejszych katolików zapewne zapamięta.
Czy to znaczy, że Franciszek nie lubi Europy? Słychać takie opinie. Na pierwszy kraj europejski, który odwiedził, wybrał Albanię, a teraz odbył tę najkrótszą w historii współczesnego papiestwa podróż zagraniczną. W przemówieniu też nie szczędził Europie uwag krytycznych. Za podwójne odchodzenie od korzeni.
Po pierwsze, od korzeni chrześcijańskich. Chrześcijaństwo jest częścią historii i kultury europejskiej w dobrym i złym sensie, ale nierozerwalnie. Po drugie, od chrześcijańskich korzeni samej Unii Europejskiej, której założyciele byli politykami niekryjącymi swej chrześcijańskiej, katolickiej tożsamości ideowej. Godnymi zaufania liderami odbudowy Europy mogli po straszliwej wojnie być tylko ludzie wyznający wartości chrześcijańskie lub humanistyczne.
Przemówienie papieża Franciszka miało ton etyczno-filozoficzny. Odwołał się do słynnego obrazu Rafaela „Szkoła ateńska”, na którym Platon wskazuje na niebo, a Arystoteles przed siebie. Franciszek widzi w tej scenie skrót ideowych dziejów Europy, łączenie transcendencji z pragmatyzmem. Do współpracy różnych sił politycznych w tym duchu wzywał Parlament, a za jego pośrednictwem 500 mln mieszkańców Europy.
Bez takiej współpracy, zdaniem papieża, Europa nie odzyska wigoru, nie zdoła wyjść z marazmu, odzyskać zaufania swych społeczeństw ani skutecznie przeciwdziałać bezrobociu, kryzysowi demograficznemu, wyzwaniu ze strony antyeuropejskiej skrajnej prawicy i skrajnej lewicy. Franciszek chciał Europę pokrzepić. By pokrzepić, kilka razy mocno potrząsnął, nazywając ją „wymizerowaną” i „bezpłodną babcią”. Posłowie pożegnali go wielominutową owacją na stojąco.
Papież pozwolił jej wybrzmieć.