Świat

Klatki wolności

Amerykańscy studenci chcą stref bezpieczeństwa na kampusach

Bezpieczna strefa na uniwersytecie w Missouri Bezpieczna strefa na uniwersytecie w Missouri Jaime Kedrowski/AP / East News
Na anglosaskich uniwersytetach, dawnych wylęgarniach buntu, swoboda myśli zaczyna przegrywać z kulturą schlebiania.
Studenci na kampusie uniwersytetu Carleton. Ottawa.Facebook Studenci na kampusie uniwersytetu Carleton. Ottawa.

Termin „bezpieczna przestrzeń” (safe space) pierwotnie oznaczał miejsce, gdzie różne mniejszości mogły poczuć się wolne od uprzedzeń czy stygmatyzacji. Bezpiecznymi przestrzeniami nazywano m.in. bary dla homoseksualistów w amerykańskich miastach, w czasach gdy „niewłaściwa” orientacja seksualna była surowo piętnowana.

Z biegiem lat podobne miejsca pojawiały się na zachodnich kampusach uniwersyteckich, ale znaczenie safe spaces zaczęło się niebezpiecznie rozszerzać. Dziś oznaczają miejsca gwarantujące ochronę już nie tylko przed fizyczną lub słowną agresją, ale też przed wszelkimi poglądami czy ideami mogącymi powodować dyskomfort. Poszerzają się także ich granice. Na amerykańskich i brytyjskich uniwersytetach rosnąca liczba organizacji studenckich domaga się, by za bezpieczną przestrzeń uznawać cały teren uczelni.

Uniwersytet od dawna uznawany jest za przestrzeń wyjątkową, gdzie zakres wolności słowa oraz przyzwolenie na intelektualne eksperymenty daleko wykraczają poza obowiązujące w danym czasie i miejscu normy. To przecież na uniwersyteckich kampusach rozwijały się idee emancypacyjne, które w latach 60. i 70. XX w. na trwałe zmieniły obyczajowość Zachodu. Ruchy feministyczne, ruch na rzecz równouprawnienia Afroamerykanów, ruchy gejowskie i lesbijskie, wreszcie ruchy pacyfistyczne – wszystkie one albo wywodziły się ze środowisk uniwersyteckich, albo tam właśnie znajdowały największy posłuch.

Nie dotyczy to zresztą wyłącznie Zachodu. To przecież demonstracja studencka była początkiem protestów na Węgrzech w 1956 r.; symbolem walki o reformy w komunistycznej Czechosłowacji na lata stało się samospalenie studenta Jana Palacha; pierwszy protest na placu Tiananmen w Pekinie w 1989 r. zorganizowali studenci, podobnie zresztą jak zeszłoroczną „rewolucję parasolek” w Hongkongu w obronie wolnych wyborów lokalnych władz. Ruch Occupy Wall Strett także znalazł poparcie na wielu amerykańskich uczelniach.

A jednak co najmniej od kilku lat coś zaczyna się zmieniać. Uniwersytecki kampus z przestrzeni wyjątkowej wolności powoli staje się miejscem wyjątkowo tę wolność ograniczającym. Dzieje się tak nie tylko za przyzwoleniem, ale i z inicjatywy samych studentów.

Nie o aborcji

Jesienią zeszłego roku na Uniwersytecie Oksfordzkim studenci doprowadzili do zablokowania debaty na temat dopuszczalności aborcji nie ze względu na poglądy jej uczestników – jeden z nich był zwolennikiem zakazu przerywania ciąży, drugi legalizacji – ale dlatego, że byli to dwaj mężczyźni, a mężczyznom na ten temat dyskutować nie wolno. Jeden z niedoszłych uczestników dyskusji, dziennikarz Brendan O’Neill, napisał na łamach konserwatywnego tygodnika „The Spectator” artykuł głoszący nadejście nowej ery studentów robotów, których umysły „zostały pozbawione zdolności krytycznego myślenia i zaprogramowane na konformizm”, a oni sami bardziej niż otwieraniem kolejnych pól do dyskusji zainteresowani są ucinaniem publicznej debaty.

Relacja O’Neilla wywołała w Wielkiej Brytanii burzę, a jedna z organizatorek protestu przeciw debacie tak uzasadniała swoje motywy: „Jako studentka doszłam do wniosku, że taka debata wzbudziłaby we mnie poczucie zagrożenia na moim własnym uniwersytecie; a jako kobieta sprzeciwiłam się, by to mężczyźni mieli prawo mówić, co wolno mi zrobić z własnym ciałem”.

O ile z tym drugim zdaniem można się zgodzić lub nie, o tyle żądanie odwołania debaty trudno już uzasadnić. Jeszcze trudniej uzasadnić pierwszy i, jak się zdaje, ważniejszy powód oprotestowania debaty – „poczucie zagrożenia” czy to poglądami, które mogły zostać na niej wygłoszone, czy samą obecnością panelistów.

Podobnych przykładów nie brakuje. Na prestiżowym wydziale prawa Uniwersytetu Harvarda studenci domagali się, by temat przestępstw na tle seksualnym nie znalazł się na egzaminie końcowym, ponieważ wśród słuchaczy mogą być ofiary takich przestępstw, a zetknięcie z tym materiałem może być dla nich traumatycznym doświadczeniem.

Na tej samej i wielu innych uczelniach studenci protestowali przeciwko zmuszaniu ich do czytania lektur, których treść mogłaby wywołać nieprzyjemne doznania. W rezultacie na niektórych uniwersytetach wykładowcy zamieszczają specjalne ostrzeżenia nawet na powieściach zaliczanych do klasyki amerykańskiej literatury, informując o znajdujących się w środku opisach przemocy, gwałtów czy problemów psychicznych, z jakimi zmagają się bohaterowie.

Jeszcze innym, skrajnym przypadkiem nadużycia prawa do bezpiecznej przestrzeni było zablokowanie przez studenckie organizacje feministyczne występu komiczki Kate Smurthwaite na Uniwersytecie Londyńskim. Przyczyną tego protestu nie był sam występ i obraźliwe żarty, jakie mogłyby się w nim znaleźć, ale poglądy Smurthwaite na... regulację prostytucji, które nie spodobały się części studentów. Artystkę uznano za osobę uprzedzoną do osób pracujących w seksbiznesie i w związku z tym zażądano odwołania występu.

Ograniczenie wolności słowa

Wszystkie opisane powyżej przypadki, choć wyjątkowo jaskrawe, nie są odosobnione. Jak wynika z badania przeprowadzonego przez brytyjski internetowy magazyn „Spiked”, aż 80 proc. brytyjskich uniwersytetów wprowadziło ograniczenia wolności słowa. Bardzo często dotyczą one zakazu występu osób uznawanych za nazbyt kontrowersyjne. Z podobnymi problemami mierzy się też co jakiś czas na przykład Uniwersytet Warszawski, który z jednej strony odwołał wykład światowej sławy etyka i radykalnego zwolennika aborcji Petera Singera, z drugiej zaś Paula Camerona, amerykańskiego psychologa, wiążącego homoseksualizm ze skłonnościami do popełniania przestępstw na tle seksualnym.

Zwolennicy takich zakazów twierdzą, że uniwersytet nie może użyczać swojego autorytetu podobnym osobom, a udostępnienie im miejsca do dyskusji stanowi w jakimś sensie legitymizację głoszonych przez nich poglądów. Problem w tym, odpowiadają przeciwnicy zakazów, że od samego zakazywania kontrowersyjne poglądy nie znikną. Dlatego zamiast ich unikać, lepiej je oswoić. Poza tym zakaz występu to dla wielu ludzi nim objętych żywy dowód, że głoszone przez nich tezy ujawniają prawdy na tyle ważne, że aż niewygodne dla intelektualistów głównego nurtu.

Gorzej, jeśli uzasadnienie dla takiego zakazu jest wywodzone z przekonania, że część studentów może się poczuć urażona lub nawet przeżyć traumę. Wtedy dyskusja traci sens, bo nie sposób ocenić, kto i w jakim stopniu faktycznie poczuje się urażony. Tym bardziej że do protestów dochodzi zwykle jeszcze przed kontrowersyjną debatą czy wystąpieniem.

Dlaczego więc władze uniwersytetów godzą się na tego rodzaju żądania i, co ważniejsze, dlaczego samych żądań jest coraz więcej? Jak przekonywał pewien profesor z Uniwersytetu Harvarda – który wolał zachować anonimowość, obawiając się reakcji studentów – dzisiejsza amerykańska młodzież „to pokolenie, którego dzieciństwo zostało ukształtowane pod wpływem ataków z 11 września, zaś dorosłość kształtował kryzys ekonomiczny” i związana z nim niepewność zatrudnienia. Żyjemy w czasach, w których nieustannie mówi się o szeroko rozumianych zagrożeniach dla bezpieczeństwa. Nic dziwnego, że młode pokolenie pragnie je sobie zapewnić także na uniwersytecie.

Kłopot w tym, że podobny opis pasuje chociażby do lat 60. XX w., które upłynęły w cieniu rywalizacji Stanów Zjednoczonych i ZSRR oraz strachu przed światowym konfliktem nuklearnym. Dlaczego ówcześni studenci wykorzystywali kampusy jako platformę do buntu, a nie ograniczania wolności słowa?

Pozostaje odwołać się do cech specyficznych dla naszych czasów – np. ujmowania kolejnych obszarów życia w kategoriach zdrowotnych. Zachowanie, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu uznano by po prostu za dziwaczne czy niegrzeczne, dziś jest już dobrze opisaną jednostką chorobową, wymagającą leczenia i stosownej adaptacji otoczenia. W ciągu 60 lat wydawania słynnej bazy chorób psychicznych Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychiatrycznego liczba pozycji zdążyła wzrosnąć o ponad 200! A to właśnie językiem medycznym posługują się często młodzi ludzie domagający się uczynienia z uniwersytetu bezpiecznej przestrzeni. Ma ona ich uchronić przed „traumami”, „napadami lęku”, „psychologicznym dyskomfortem”.

Podobnie fenomen postaw, których skutkiem jest żądanie bezpiecznych przestrzeni, tłumaczy Frank Furedi, emerytowany socjolog z Uniwersytetu w Kent. W głośnej przed kilkoma laty książce „Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?” twierdzi, że współczesna kultura Zachodu, z pozoru tak indywidualistyczna i nastawiona na konkurencję, w dziedzinie edukacji staje się „kulturą schlebiania”, nastawioną na poprawę naszego samopoczucia. Współczesna kultura to – zdaniem Furediego – afirmatywna kultura terapeutyczna, oszczędzająca ludziom wszelkich przykrości mogących negatywnie odbić się na ich samoocenie. Ważnym źródłem takich przykrości może być właśnie podważanie i krytyka poglądów drugiego człowieka.

Krytykować i przyjmować krytykę

Co ciekawe, choć wszystkie działania mające poprawić nasze poczucie bezpieczeństwa prowadzi się w imię ideałów demokratycznych, u ich podstawy leży wizja ludu, który z tym ideałem nie ma nic wspólnego. „Ideały demokratycznej partycypacji zakładają bowiem obywateli obdarzonych inteligencją i odpowiedzialnością pozwalającą im działać samodzielnie i korzystać z przysługujących im praw” – pisze Furedi.Nie da się wychować dobrego obywatela i stworzyć silnego społeczeństwa demokratycznego w drodze zakazów oraz odgórnego ograniczania swobody ekspresji.

Dla wielu Polaków te argumenty mogą brzmieć znajomo – dokładnie takie same kierowano niedawno pod adresem Piotra Glińskiego, gdy ten chciał przeszkodzić w wystawieniu sztuki „Śmierć i dziewczyna” we wrocławskim teatrze. Gdy więc minister znów będzie próbował zablokować premierę sztuki z powodu sceny seksu, zamiast odwoływać się do argumentu obrazy uczuć czy pieniędzy podatników, powinien argumentować, że ów akt to dowód wciąż żywej dominacji męskiej wizji seksualności, a jako taki nie tylko ożywia stereotypy, ale może być dla widza przyczyną traumy. Trudno powiedzieć, czy taka strategia będzie skuteczna i sztuka zejdzie z afisza, ale polska dyskusja na temat wolności słowa na pewno stanie się ciekawsza.

***

Autor jest doktorem socjologii, sekretarzem redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.

Polityka 50.2015 (3039) z dnia 08.12.2015; Świat; s. 60
Oryginalny tytuł tekstu: "Klatki wolności"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną