„Dyktatury są dla ludzi” – mówił mi kilka lat temu młody Saudyjczyk na niezbyt dobrowolnej emigracji w Ankarze. „Do wszystkiego można się przystosować. Trzeba tylko siedzieć cicho i przestrzegać regulaminu”. Czy tak myślał Salah Chaszogi, w świetle kamer podając rękę zabójcy własnego ojca Dżamala? Czy nie bał się, że książę Mohammad bin Salman pobrudzi go krwią?
To zeszłotygodniowe spotkanie było wielofunkcyjne. Dla zachodniej publiki miał to być niezbity dowód na to, że nawet syn zabitego dziennikarza nie żywi urazy do człowieka, który de facto rządzi Arabią Saudyjską. I nie wierzy, że to on jest odpowiedzialny za wydarzenia w saudyjskim konsulacie w Stambule. Ale dla Saudyjczyków przekaz był zgoła inny. Według plemiennej tradycji za zabójstwo trzeba zapłacić rodzinie zmarłego, aby uniknąć odwetu. W tym przypadku podana ręka symbolizuje zawarcie umowy. Ile więc mógł zapłacić dyktator synowi zamordowanego przez jego ludzi człowieka? Pozwoli jemu i jego rodzinie dalej żyć.
Dżamal Chaszogi zniknął za drzwiami saudyjskiego konsulatu 2 października. Wcześniej obawiał się, że zostanie zatrzymany i porwany do Rijadu. Regulaminu nie przestrzegał. Był prominentnym krytykiem nowego władcy saudyjskiego Mohammada bin Salmana. Kilka miesięcy temu młody książę zaproponował mu, aby został jego doradcą. Ten jednak odmówił.
Śmierć Chaszogiego to był świetnie zorganizowany przypadek. Dzień przed jego feralną wizytą w konsulacie z Arabii Saudyjskiej przyleciała grupa (według Turcji – 15 osób) zadaniowa. A w niej agenci wywiadu, żołnierze sił specjalnych i... koroner, czyli spec od nagłych zgonów i sekcji zwłok. Akcja zaczęła się prawdopodobnie zaraz po wejściu do budynku. Według licznych przecieków od tureckiego rządu najpierw – gdy jeszcze żył – odcięto mu palce, w końcu głowę.