Recenzja filmu: „Sól ziemi”, reż. Juliano Ribeiro Salgado, Wim Wenders
Powstało jedno z najpiękniejszych, najdojrzalszych dzieł o poszukiwaniu wiecznej harmonii w sztuce i rodzinie.
Powstało jedno z najpiękniejszych, najdojrzalszych dzieł o poszukiwaniu wiecznej harmonii w sztuce i rodzinie.
Zbliżający się do osiemdziesiątki Skolimowski pokazał, że jest twórcą młodym i wciąż eksperymentującym.
Film jest wyrafinowanym moralitetem, skonstruowanym niczym thriller.
Trzymający w napięciu solidny dramat psychologiczny.
Oglądany dzisiaj, niespełna miesiąc po tragicznej śmierci reżysera, nabiera zupełnie nowych znaczeń.
Kino gangsterskie w dobrym wydaniu, choć do klasyki gatunku trochę brakuje.
Widz musi wydać własny wyrok.
O wolności, duszy, przeznaczeniu człowieka, jego pasji i szaleństwie, bez których życie traci sens.
Imponujące, odświeżające, przywracające wiarę w siłę awangardowej kreacji osiągnięcie.
W filmie poznamy dalsze losy familii.
Film jest swego rodzaju poradnikiem, co zrobić, by przetrwać na obcej planecie.
Metoda reżyserowania na klęczkach, lubiana i gruntownie przećwiczona choćby przez autorów papieskich hagiografii, osiągnięciem nie jest.
Groteska, komizm, farsa przenika się tu z tragizmem.
Jeżeli dotychczas doskwierał nam deficyt szczęśliwego rodaka na ekranie, to w komedii Jerzego Zielińskiego znajdziemy wręcz wzorcowy model.
Reżyser genialnie dozuje napięcie, prowadząc do rozwiązania rodem z tragedii greckiej.
Swojski kryminał, owiany dreszczykiem moralnego niepokoju.
Autor pokazując starcie człowieka z siłami natury, nie skupia się na spektakularności tematu, tylko na refleksjach o banalności śmierci, nieistotności ludzi w świecie przyrody i roli przypadku w naszym życiu.
Tak mocnego obrazu na ten temat w kinie nie było.
Twórcy dołożyli pewnych starań, żeby podnieść film do wyższej kategorii wagowej, skończyło się jednak co najwyżej na wadze lekkopółśredniej.
Portret społeczeństwa bez korzeni, zastępującego idealizm dorobkiewiczostwem i materializmem.