Lewica pod koniec roku jest umęczona i podzielona. Po co powiela prawicowe mity?
Dla osób o poglądach lewicowych mijający rok był czasem trudnych wyborów. Na stanowisko prezydenta startowało aż troje kandydatów reprezentujących różne twarze lewicowości – ideologicznie czystą (i proletariacką) lewicę reprezentował poseł Adrian Zandberg, nieco bardziej ku centrum (z mocnym akcentem na prawa kobiet) ciążyła jego dawna partyjna koleżanka, senatorka Magdalena Biejat, twardy feminizm (oraz nieco zagmatwaną tożsamość postkomunistyczną) w memiczny sposób objawił się w postaci prof. Joanny Senyszyn. Okazało się, że ta różnorodność nie oznaczała pożarcia sobie wzajemnie elektoratów, dała raczej efekt synergii. Efekt, który przełożył się na liczbę nowych członków Razem, i chociaż na razie nie widać skoków sondażowych, partia zdecydowała się na samodzielny start w przyszłych wyborach parlamentarnych.
Polityczny sadyzm
Był to główny powód startu Zandberga; część komentariatu nie traktowała tych wyborów jako prezydenckich, ale przedłużenie walki o partyjną tożsamość. Razem i Nowa Lewica poróżniły się bowiem w kwestii „czy wchodzić do rządu po odrobinę sprawczości”, czy „wobec odmowy realizacji minimum programowego nie brać udziału w tej szopce”. Nie ma na to łatwej odpowiedzi – problemem braku realizacji lewicowych postulatów obarczyć należy politycznych sadystów, takich jak Władysław Kosiniak-Kamysz, złośliwie torpedujący temat związków partnerskich, i Donalda Tuska, który na takie zachowania koalicjanta pozwala. Premier rozsiadł się wygodnie w narracji o bezpieczeństwie Polski – wojna w Ukrainie daje mu wymówkę, żeby nie przejmować się „frontem domowym” i realizować ambicje męża stanu bez konieczności realizowania obietnic złożonych kobietom w sprawach reprodukcyjnych. To bardzo krótkowzroczna strategia i jeśli nie nastąpi korekta kursu, jej tragiczne skutki odczujemy już za dwa lata.
W tej sytuacji szeroko rozumiana lewica staje się zakładniczką nieskończonego konfliktu PO-PiS. Frustracja z niezrealizowanych obietnic koalicji zamienia się w kpiny z Nowej Lewicy i jej mikrej sprawczości (nieco radości przynosi jedynie Włodzimierz Czarzasty jako marszałek przycierający nosa prezydentowi Nawrockiemu). A także pytanie: jaki zatem miało sens odsuwać PiS od władzy? Niektóre z tych pytań są bałamutne; na lewicy nie powinno być miejsca na usprawiedliwienia dla kleptokracji, nawet jeśli była przebrana w prosocjalny fartuszek. Tak samo osoby poselskie z Razem słusznie zebrały krytykę za wstrzymanie się od głosowania w sprawie aresztu dla Zbigniewa Ziobry. Rzecz, której nie dało się wyjaśnić nawet dystansem do duopolu PO-PiS.
Czytaj też: Bój to będzie ich ostatni? Nowa Lewica i Razem zwierają szyki przed zażartą walką
Pęknięcia i spory
Dużo emocji wywołało usunięcie z Razem posłanki Pauliny Matysiak. Jej godna poszanowania walka o transport zbiorowy i rozwój kolei stała się przyczyną pewnego zbłądzenia; zaangażowała się w obronę pisowskiego projektu Centralnego Portu Komunikacyjnego (nie wiadomo, jak się to ma do wykluczenia transportowego prowincji), zawierając przedziwne sojusze personalne. Dziwna wydawała się jej pobłażliwość dla pisowskiej kleptokracji. W opowieści Matysiak to po prostu seria niefortunnych zdarzeń (takich jak wynajęcie prawnika z Ordo Iuris), partia odebrała to jednak jak nielojalność.
Sprawa Matysiak stała się kolejnym punktem kawiarnianych i wirtualnych dyskusji o strategiach i powinnościach lewicy. Nawet przez łamy „Polityki” przetoczyła się dyskusja wywołana felietonem Jana Hartmana (leniwym i niegodnym profesora), na który odpisano i złośliwie, i merytorycznie.
To trudny czas – jak zwykle w polityce nachodzą na siebie osobiste niesnaski, ideologiczne przekonania, pomysły na to, czym jest „real Politik”. Pojawia się wypalenie i frustracja, a z nimi poszukiwanie prostych rozwiązań i nieskończone dyskusje. Problematyczność tych dysput skupiają jak w soczewce rozmowy dookoła książki Dawida Kujawy „W myśl praw geometrii. Jak lewica przestała się martwić i pokochała logikę towarową”.
Kogo kocha lewica
Koncept „logiki towarowej”, czyli przeniesienia myślenia biznesowego i transakcyjnego na inne dziedziny życia, jest dość interesujący. Jego dokładny opis mógłby stanowić pożyteczne narzędzie pozwalające zrozumieć rozmaite napięcia napędzające współczesne kapitalistyczne społeczeństwo. Zwłaszcza że Dawid Kujawa zajmuje się szeregiem tematów – w skali zarówno planetarnej, jak i personalnej. Postanawia jednak użyć tego narzędzia do krytyki lewicy, przez co książka okazuje się głosem zgranym i niezbyt świeżym.
Nie zajmuje się przy tym poważnymi aktorami sceny politycznej, a raczej głosami z mediów społecznościowych czy książek publicystycznych. Często obiektem krytyki nie jest zresztą lewica, a liberałowie – a nawet kapitaliści, jak Elon Musk. „Wina” lewicy bierze się więc z tego, że wzięła na sztandary ochronę klimatu, a kapitalizm zrobił z tego „greenwashing”, czyli pozorowane działania proekologiczne.
Skupionego na wirtualnych kawiarniach autora nie interesują zbytnio fakty i rzeczywistość materialna; anegdoty przycina często pod tezę. Szkoda, bo forma eseju daje przecież przestrzeń na zbudowanie szerokiego obrazu, sięgnięcia nie tylko po pierwszą myśl, ale zmierzenie się ze swoimi uprzedzeniami.
Przedziwny jest np. rozdział o „Miłości”, który gna przez tematy; przelatuje od komunikacji zgody, przez rozmowę Łukasza Orbitowskiego z poetą Brzoskiewiczem, by wylądować w temacie pracy seksualnej i wizji świata według inceli. Widać tu ten brak ciekawości autora: zmierzony z instrukcją z edukacyjnej strony sexed.pl, krytykuje ją jako przypominającą scenariusze dla osób na spektrum autyzmu, zamiast zastanowić się, dlaczego właśnie tak wygląda. Że np. na tym właśnie polega edukacja: mówi się o „oczywistościach” dla ludzi, którym brakuje elementarnej wiedzy.
Marchewka dla poety
Dariusz „Brzózka” Brzóskiewicz rozmawiał z Łukaszem Orbitowskim w 2016 r. Padły tam słowa o wierze w Boga i obiedzie na stole; poeta opowiadał o swojej radości z domowych posiłków po czterech dekadach zjadania chemicznych hot-dogów. Kujawa pyta, „dlaczego tak trudno uwierzyć, że jego [Brzóskiewicza] partnerka nie realizuje się w swoich codziennych zajęciach?”, twierdząc, że Orbitowski „gładko wpisał się w tę wizję emancypacji kobiet, która opiera się na prostym oddelegowaniu ich na rynek pracy, przy jednoczesnym outsource’orowaniu obowiązków domowych na nisko opłacanych pracowników branży usługowej”.
Nic takiego nie miało miejsca, Orbitowski wystąpił z pozycji ateisty próbującego zrozumieć, dlaczego ktoś wierzy. Brzóskiewicz nie mówił nic o tym, co lubi robić jego żona, jedynie o swoich preferencjach: „Dom bez obiadu to też jest paranoja, wiele kobiet nie lubi gotować. (…) moim marzeniem było mieć normalną rodzinę, w sensie żeby był obiad. (…) gotowanie obiadu to jest pół dnia roboty. Ja codziennie z żoną ustalam, co będę jadł, czy będzie marchewka. (…) jest to dla mnie ogromną wartością, że jak przychodzę do domu, to zjem obiad. I codziennie to ustalam, bo dla mnie obiad jest synonimem miłości, a nie jakiejś roboty”.
Kujawa nie dostrzega, że prywatną potrzebę jednej osoby podnosi się do rangi normy („normalna rodzina”), a ciężką, codzienną pracę drugiej strony przedstawia jako moralny obowiązek i dowód miłości. W ten sposób wytwarza emocjonalny przymus: odmowa gotowania przestaje być neutralnym wyborem, a zaczyna oznaczać brak uczuć lub „nienormalność” relacji.
Można by z tego punktu przejść np. do książki „Praca emocjonalna” Rose Hackman, ale autor woli szukać sensacji w analizie opowieści o pracy seksualnej (kogo to obchodzi!). Inaczej rozpoznałby własne przeoczenie: obiadu nie musi ugotować ani żona, ani „pracownik branży usługowej”, ale mężczyzna. Wtedy okaże się, że to nie lewica, ale patriarchat pokochał logikę towarową.
Czytaj też: Czwarta droga. Będą nowe partie? Trwają podchody. Dwie kwestie muszą się rozstrzygnąć
Lewicowy Doppelgänger
Osoby związane z lewicą mogą w czasie lektury poczuć się, jakby spotkały swojego dziwacznego sobowtóra, tak jak opisała to Naomi Klein w błyskotliwym eseju „Doppelgänger. Podróż do lustrzanego świata”. Kujawa często sięga po rzeczy, które uformowały współczesną polską lewicę, ale odczytuje je w dość pokrętny sposób.
Przykładem jest jego interpretacja filmu „Dumni i wściekli” („Pride”). Obraz w fabularny sposób pokazujący historię organizacji lesbijek i gejów, która w latach 80. wsparła strajkujących górników przeciwko rządowi Margaret Thatcher. To film, który w zasadzie ukształtował partię Razem (znajoma krytyczka i znawczyni kina LGBT wspomina, że oglądała go w towarzystwie Marceliny Zawiszy) – pokazał bowiem, że wbrew prawicowym kłamstwom ruchy LGBT i pracownicze nie mają rozbieżnych interesów. Razem było więc od początku takim „dumnym i wściekłym” sojuszem.
Ale Kujawa twierdzi, że „ruchy tożsamościowe, które dawniej dostrzegały wspólny interes z klasą robotniczą, widzą dziś w niej swojego głównego wroga”. Skąd taki pomysł? Otóż po zwolnieniu za homofobiczny wybryk pracownika Ikei w 2019 „lewicowy internet aż huczał z radości”.
Zupełne pomieszanie: „dumni i wściekli” górnicy zjednoczyli się z aktywistami przeciwko wspólnemu wrogowi, a nie drukowali ulotki o śmierci za grzech sodomski. Kujawy w ogóle nie interesuje aktywność prawicy, systemowa homofobia czy emblematyczna okładka „Tygodnika Solidarność” przedstawiająca ruch LGBT jako neomarksistowskie zagrożenie.
Czytaj też: PiS w defensywie. Rozmawiamy z politykami partii Kaczyńskiego. Oto co wynika z ich opowieści
Ku przyszłości
Przedstawianie takiej dziurawej narracji ma konsekwencje – oto w ognistym omówieniu na łamach „Spider’s Web” czytamy, że w Polsce „lewica kojarzy się (wciąż) z rozwrzeszczanymi, dobrze sytuowanymi »paniusiami z dużych miast«. Z tymi samymi, które z pogardą patrzą na robotnika, ale rozpływają się, gdy przemawia do nich prezes zagranicznej korporacji w dobrze skrojonym garniturze”.
Ciekawe, skąd u lewicowych publicystów taka miłość do powielania prawicowych mitów, które przyszły zresztą z USA. Proste recepty – wywalić za burtę prawa kobiet i mniejszości, a lewicowy wózek sam się rozpędzi.
To ślepa uliczka. Lewica zajmuje się dziś prawami kobiet i mniejszości, a nie tylko „uniwersalistycznym prawem pracy”, z dwóch powodów. Raz że poglądy lewicowe oznaczają troskę wykraczającą poza osobisty interes – tak samo nie żyję życiem robotnika, jak i kobiety pozbawionej dostępu do opieki medycznej czy młodego geja wyrzuconego z domu. Dwa że współczesna lewica musi być intersekcjonalna, bo różne wykluczenia się nakładają i tworzą różne napięcia: demokracja socjalna potrzebuje feminizmu, a feminizm – socjalnej demokracji. W osobach LGBT widzi więc pracowników, którym należy się bezpieczne środowisko pracy, wolne od przemocy, w tym symbolicznej.
A jak pokazuje przykład Rafała Trzaskowskiego, osoby niezbyt lewicowej i dość w kwestiach praw leniwej (ile trwa już nękanie przychodni aborcyjnej?), i tak przyklejono mu łatkę „tęczowego”. Tak samo nie pomogło porzucenie tematów w kampanii przez Kamalę Harris czy partię Razem. Nawet internetowa lewica, która jest głównym tematem książki Kujawy, większość czasu spędza na walczeniu z kapitalistami – miliarderami i „czynszojadami”. Jedynym sposobem, żeby jej taką łatkę odkleić, musiałaby być otwarta i zdecydowana homofobia. Niestety część lewicy próbuje iść tą drogą.
Tymczasem w Nowym Jorku wybory wygrał kandydat, który po prostu się nie bał. Nie bał się mówić o niemiłych miliarderom reformach miasta i nie migał się od popierania mniejszości. To jedyna recepta, jaką mogę mieć dla lewicy w nadchodzącym roku. Nie bać się i nie poddawać, a przede wszystkim – wyjść z kawiarni i mediów społecznościowych i zainteresować rzeczywistością materialną zamiast wirtualnym marksizmem.