Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Zmarł William Friedkin, twórca „Egzorcysty” i „Francuskiego łącznika”

William Friedkin na festiwalu w Wenecji, zdjęcie z 2017 r. William Friedkin na festiwalu w Wenecji, zdjęcie z 2017 r. Alessandro Bianchi / Forum
William Friedkin nie był twórcą, który łatwo się poddawał. Pracował nieustannie, realizując filmy dla kina i telewizji, wciąż szukając formuły, która łączyłaby kino eksploatacji z autorskim głosem.

„Dzień po tym, jak dostałem Oscara, jedyny raz w życiu poszedłem do psychiatry. Byłem nieszczęśliwy i powiedziałem mu, że zdobyłem Oscara i uważam, że mi się nie należał”, miał wspominać William Friedkin swój sukces na rozdaniu Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. W swojej autobiografii „The Friedkin Connection” pisał już tylko o szczęściu, jakie go przepełniało, gdy odbierał statuetkę z rąk Franka Capry, wielkiej legendy Hollywood. „Wspaniale, zasłużyłeś”, szepnął Capra, wręczając Friedkinowi Oscara za reżyserię „Francuskiego łącznika” (1971). Dwa lata później reżyser zdobył kolejną nominację – tym razem za „Egzorcystę”.

Początek lat 70. miał okazać się szczytem jego kariery. Cały późniejszy dorobek Friedkina kryje się w cieniu tych dwóch wielkich filmów, które przyniosły mu miejsce wśród czołowych twórców nurtu określanego mianem New Hollywood. „Francuski łącznik”, brutalny kryminał, który literaturę non-fiction zamieniał w kipiące emocjami widowisko tylko częściowo oparte na faktach, był zrealizowany według najlepszych gatunkowych wzorców, a jednocześnie składał hołd kinu europejskiemu. Friedkin wspominał, że dopiero po obejrzeniu „Z” Costy-Gavrasa zrozumiał, że swój film musi nakręcić w podobnej, realistycznej, niemal dokumentalnej konwencji.

„Egzorcysta” tuż po premierze oburzył część publiczności – podobno zdarzył się przypadek, gdy jeden z widzów podczas seansu rzucił się z nożem na kinowy ekran (choć dziś trudno powiedzieć, czy to nie jest miejska legenda lub promocyjna zagrywka). Dziś jednak wciąż uważany jest za jeden z najważniejszych horrorów w dziejach kina, analizowany w kluczu społecznym, politycznym i feministycznym, a najrzadziej chyba religijnym – choć oczywiście film został przez Kościół katolicki potępiony. Sam Friedkin wspominał, że jest agnostykiem, a społeczna rola Kościoła niespecjalnie go interesuje. „Jak wielu ludzi nie czuję związku między ubogim cieślą, który wygłaszał kazania na wzgórzach, a papieską arystokracją; między człowiekiem, który jadł, spał i nauczał na pustyni, a człowiekiem, który je z porcelany i srebra w majestacie Watykanu i kontroluje warte miliardy dolarów nieruchomości i banki”, pisał we wspomnieniach.

Pójść w ślady Wellsa

„Francuski łącznik” i „Egzorcysta” zapewniły Friedkinowi sławę i dały wielkie możliwości, lecz on nie był zainteresowany graniem według komercyjnych hollywoodzkich reguł. Urodzony w 1935 r. w Chicago pochodził z rodziny ukraińskich Żydów, którzy opuścili Europę na początku XX w. w obawie przed pogromami. Już jako nastolatek zainteresował się kinem, lecz sam przyznawał, że prawdziwym kinofilem stał się dopiero, gdy zobaczył „Obywatela Kane’a”. Miał wtedy 25 lat. „Poszedłem na południowy seans i byłem oczarowany od napisów początkowych po ostatnie ujęcie płonących sanek i dymu unoszącego się nad zamkiem Xanadu. Wyszedłem z kina po 22, obejrzawszy film pięć razy z rzędu. Żaden film, jaki widziałem wcześniej ani później, tyle dla mnie nie znaczył. Myślałem: to jest to, co chcę robić. Nie wiem jak, ale się dowiem. Przeczytałem wszystko, co mogłem, na temat Kane’a i Orsona Wellesa. W tamtą sobotę postanowiłem, że zostanę filmowcem”.

Pracę zaczynał jako telewizyjny dokumentalista, nakręcił też jeden z odcinków serialu „Alfred Hitchcock przedstawia”, lecz przede wszystkim chłonął filmową klasykę. Wśród swoich mistrzów wymieniał przede wszystkim twórców z Europy – Godarda, Hitchcocka, Truffaut, Antonioniego – lecz również Kurosawę i Kubricka.

Swój pełnometrażowy debiut „Dobre czasy” (1967) po latach uznał za „nieoglądalny”, lecz pracę na planie wspominał jako świetną zabawę, a Sonny’ego Bono (który zagrał główną rolę wraz ze swoją ówczesną żoną Cher) nazwał jednym z nielicznych geniuszy, z jakimi miał do czynienia.

Friedkin dla „Polityki”: Czy kino może zmieniać ludzi?

Przeoczone arcydzieło

Po sukcesach „Francuskiego łącznika” i „Egzorcysty” nigdy nie potrafił się już w pełni odnaleźć w Hollywood. Filmem, który w znacznym stopniu przetrącił jego karierę, była „Cena strachu” (1977), zrealizowany olbrzymim nakładem sił, gęsty i duszny remake klasycznego thrillera Henriego-Georges’a Clouzota. Projekt marzeń Friedkina – jeden z nielicznych filmów w jego dorobku, które on sam uważał za udane – nie spotkał się ze zrozumieniem krytyków i nie spodobał się publiczności. Amerykańskie kino wkraczało już w epokę blockbusterów, takich jak „Szczęki” i „Gwiezdne wojny”, spychając kino o artystycznych ambicjach na drugi plan. Dopiero po latach „Cena strachu” doczekała się większego uznania jako „przeoczone arcydzieło” lat 70.

Kolejne filmy Friedkina również okazywały się z reguły finansowymi porażkami, ignorowane przez publiczność, mieszane z błotem przez krytyków. „Zadanie specjalne” (1980) z Alem Pacino w roli głównej zostało uznane za dzieło homofobiczne i przesycone mizantropią, o filmach takich jak „Skok na Brinka” (1978) czy „Układ stulecia” (1983) niewielu widzów dziś pamięta. Dopiero „Żyć i umrzeć w Los Angeles” (1985) – brutalną i mroczną opowieść o korupcji i zdradzie – część krytyków uznała za powrót Friedkina do wysokiej formy. Niestety, jak się miało okazać, chwilowy.

Ale Friedkin nie był twórcą, który łatwo się poddawał. Pracował nieustannie, realizując filmy dla kina i telewizji (m.in. interesujący remake „Dwunastu gniewnych ludzi”), wciąż szukając formuły, która łączyłaby kino eksploatacji z autorskim głosem. Na planie bywał podobno trudny, apodyktyczny, wymagał od aktorów większego niż przeciętne zaangażowania. Po zdjęciach do „Zadania specjalnego” narzekał na gwiazdorską postawę Pacino, ten zaś rewanżował się, mówiąc, że do końca nie wiedział, co ma grać, bo Friedkin nie wytłumaczył mu motywacji jego bohatera.

Ludzie w pułapce

Wiele z późnych produkcji Friedkina łatwo skrytykować za fabularne klisze, nie zawsze szczęśliwe decyzje obsadowe czy dojmujący nihilizm, lecz większość z nich zyskuje po ponownym seansie. „Nożownik”, „Robak” (nagroda FIPRESCI na festiwalu w Cannes) czy „Zabójczy Joe” może nie należą do filmowej ekstraklasy, lecz to dzieła, których gatunkowa przynależność kryje poważniejszą refleksję na temat pogarszającej się kondycji człowieka. „Prawie wszystko, co zdecydowałem się wyreżyserować, przedstawiało poważne i tragiczne wydarzenia, ból i cierpienie, ludzi w pułapce bez wyjścia”, pisał w autobiografii Friedkin i być może to najprostszy, a zarazem najważniejszy klucz do odczytania jego twórczości.

William Friedkin zmarł 7 sierpnia w wieku 87 lat. Pozostawił po sobie kilka arcydzieł, sporo filmów, które wciąż czekają na ponowne odkrycie, oraz pokaźną listę projektów, które nigdy nie doczekały się realizacji – w tym kilka adaptacji książek Williama Petera Blatty’ego, autora „Egzorcysty”. Przed śmiercią zdążył nakręcić sądowy dramat „The Caine Mutiny Court-Martial” z Kieferem Sutherlandem i Jasonem Clarkiem w rolach głównych. Światowa premiera odbędzie się na tegorocznym festiwalu w Wenecji.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Mamy wysyp dorosłych z diagnozami spektrum autyzmu. Co to mówi o nich i o świecie?

Przez ostatnich pięć lat diagnoz autyzmu w Polsce przybyło o 100 proc. Odczucie ulgi z czasem uruchamia się u niemal wszystkich, bo prawie u wszystkich diagnoza jest jak przełącznik z trybu chaosu na wyjaśnienie, porządek. A porządek w spektrum zazwyczaj się ceni.

Joanna Cieśla
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną