Ludzie i style

„The Guardian”: Kompromitujące seksfotki w sieci? Ciebie to też może spotkać

W sieci wylądowały pornograficzne zdjęcia brytyjskiej pisarki stworzone za pomocą technologii deepfake. Jak się bronić przed takim doświadczeniem? W sieci wylądowały pornograficzne zdjęcia brytyjskiej pisarki stworzone za pomocą technologii deepfake. Jak się bronić przed takim doświadczeniem? Robin Worrall / Unsplash
W sieci wylądowały pornograficzne zdjęcia brytyjskiej pisarki stworzone za pomocą technologii deepfake. Jak możemy się bronić przed takim doświadczeniem?

Zdrętwiałam. Nie wiedziałam, co robić. W jaki sposób mój wizerunek stworzony techniką deepfake trafił na stronę pornograficzną? Nie miałam nawet powodu, żeby się zastanawiać, jak zmanipulowane treści mogłyby wpłynąć na moje życie. A pewnego zimowego poranka ktoś niecierpliwie zapukał do moich drzwi...

Już samo to było zastanawiające – to była zima 2020 r., nie wróciliśmy jeszcze do spotykania się w domach po lockdownie. Nie spodziewałam się gości. Zdziwił mnie widok kolegi za drzwiami. Powiedział, że musi ze mną porozmawiać. Czułam, że to coś ważnego i niezwykłego, bo zapytał, czy może wejść. Powiedział, żebym usiadła. Adrenalina mi skoczyła – coś takiego mówi się, kiedy przynosi się złe wieści. Mój dwuletni syn był w żłobku i w pierwszej chwili instynkt podpowiedział mi, że przydarzyło mu się coś strasznego. Poczułam, jak wali mi serce.

Widziałem twoje zdjęcia w sieci

Nie pamiętam, jakich dokładnie słów użył kolega. Ale pamiętam ich sens i jego zażenowanie. To, co mi powiedział, było gorsze, niż mogłam sobie wyobrazić. Twierdził mianowicie, że natknął się na mój wizerunek na stronie pornograficznej – widział zdjęcia z moją twarzą doklejoną do cudzych ciał, całą galerię zdjęć umieszczonych przez kogoś, kto podawał się za mojego chłopaka. Nie wiedziałam, jak zareagować. Kurczowo przycisnęłam ręce do boków i chwyciłam się brzegu kanapy. Nic z tego nie rozumiałam, przecież nigdy nikomu nie wysyłałam swoich zdjęć w intymnych sytuacjach. Jak mogły się znaleźć na stronie pornograficznej?

Kolega starał się używać jak najdelikatniejszego języka, a ja, jak zacięta płyta, wrzeszczałam: To niemożliwe! Czym sobie na to zasłużyłam?!

Dźwięki same się ze mnie wydobywały. Docierały do mnie pojedyncze słowa z tego, co mówił znajomy: przemoc, podłość, dziwne, policja. Poświęcił sporo czasu, by zebrać informacje, które mogły mi się przydać: jak sprawić, by zdjęcia zniknęły z sieci, i do kogo mogłabym się zwrócić o pomoc. Pomyślałam, że też znalazł się w bardzo krępującej sytuacji. O wiele łatwiej byłoby niczego mi nie powiedzieć. W tamtej chwili niemal żałowałam, że to zrobił.

Czytaj też: Pytanie o zgodę jest seksowne

Czym jest deepfake porno?

Nigdy się wcześniej nie zastanawiałam, w jaki sposób fejkowe treści internetowe mogłyby wpłynąć na moje życie. „Deepfake’owa” pornografia – w której wizerunek obrabia się cyfrowo, by zastąpić jakąś osobę inną – czasem jest używana, by upokorzyć celebrytki czy osoby publiczne. Ale ja nie jestem nikim szczególnie sławnym. Byłam wtedy po trzydziestce, pisałam książki i pracowałam na pół etatu jako wykładowczyni. Mieszkałam na przedmieściach Sheffield w północno-wschodnim Derbyshire, niedaleko miejsca, gdzie się wychowałam. Najbardziej znana jestem jako poetka, która lubi pisać o miejscach i ludziach, którzy sprawiają, że są wyjątkowe. Mam swoją stronę w Wikipedii i własną witrynę internetową, ale daleko mi do prawdziwej sławy.

W listopadzie 2020 r. wychodziłam z lockdownu, który spędziłam z partnerem, naszym maluchem i dwojgiem moich pasierbów w wieku 20 i 14 lat. Rytm życia wyznaczały nam sprawy domowe. W pandemii każdą wolną chwilę wykorzystywałam do pisania. Poza tym opiekowałam się synkiem. Lockdown był dla nas wszystkich wyjątkowym doświadczeniem. Robiłam notatki o tym, jak zmieniają się treści w internecie, jakie pojawiają się w nim narracje i jaki wpływ mogą mieć na nasze życie. Szczególnie na życie kobiet. W pracy twórczej zawsze najbardziej interesowały mnie ukryte historii kobiet, np. zapomnianych alpinistek. Pisałam też wiele o postrzeganiu ciała i publicznej krytyce ciał kobiet.

Co dziwne, w miesiącach poprzedzających wizytę kolegi pracowałam nad wierszami o kobietach w branży porno. Zainspirował mnie podkast Jona Ronsona „Ostatnie dni August”, w którym mówił o samobójstwie gwiazdy porno August Ames i wpływie nowoczesnych technologii na pornografię. Właśnie skończyłam czytać książkę Laury Bates „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, w której jest mowa o kulturze inceli i mizoginii w sieci. Zgłębiałam temat internetowej przemocy związanej z płcią w sensie intelektualnym. Bardzo dziwnie było nagle znaleźć się w świecie, o którym pisałam. Okazało się, że życie może naśladować sztukę. Stałam się postacią swojej historii. Chciałam natychmiast uciekać.

Czytaj też: A czy ty jesteś wyzwolona seksualnie?

Nagość, seks, przemoc – a w tym wszystkim ty

Tamtego wieczoru obejrzałam te zdjęcia. Niektóre były groteskowymi photoshopowymi przeróbkami i na pierwszy rzut oka było widać, że są nieprawdziwe. Inne wyglądały bardziej prawdopodobnie – realistyczne obrazy ukazujące pełen przemocy seks. Mogły być prawdziwe. We wszystkich było coś głęboko niepokojącego. Nie trzeba być mistrzem programowania, by stworzyć tego typu zdjęcia – widać było różne stopnie „fachowości”. Teraz już wiem, że istnieją aplikacje do tworzenia fejkowych wizerunków i filmów. Kilka tygodni po odkryciu moich zmanipulowanych zdjęć szwagierka wrzuciła na rodzinną grupę na WhatsAppie żartobliwy filmik, w którym różni nasi krewni pokazywali się w klipie Beyoncé. Zawsze sądziłam, że do tego właśnie służy technologia deepfake – do rozrywki i satyry, nie do pornografii.

Kiedy przeglądałam zmanipulowane zdjęcia i czytałam podpisy (zaproszenia do upokarzania mnie i „używania”), zaczęłam rozumieć sposób postępowania ich autora. Było oczywiste, że ktoś ściągnął zwykłe zdjęcia (głównie selfie z wakacji z mediów społecznościowych takich jak Facebook) i wykorzystał je do stworzenia nowych obrazów. Zrobiłam kilka zrzutów ekranu, by mieć jakiś dowód. Czułam się odrętwiała i nieco zagubiona. Nie wiedziałam, co robić. Potrzebowałam kilku godzin, by zadzwonić na policję.

Jak zgłosić tak nieokreśloną przemoc? Nie zostałam fizycznie skrzywdzona, choć podpisy pod fałszywymi zdjęciami pełne były języka przemocy i agresji. Wiedziałam, że „pornografia odwetowa” – w której czyjeś intymne zdjęcia trafiają do internetu bez zgody tej osoby – jest nielegalna, więc założyłam, że fejkowe wizerunki zaliczają się do tej kategorii. Miałam nadzieję, że prawo będzie w jakiś sposób po mojej stronie.

Policja może tylko współczuć

Policjantka w South Yorkshire była życzliwa i pełna współczucia. Przekazałam jej tyle informacji, ile mogłam. Sama rozmowa miała w sobie coś oczyszczającego. Okazało się jednak, że empatia i czas to wszystko, co mogli mi zaoferować. Tworzenie intymnych zdjęć za pomocą technologii deepfake nie było wtedy przestępstwem (wkrótce będzie uznawane za przestępstwo w Anglii i Walii). Gdyby ktoś wysłał mi te zdjęcia mailem i próbował mnie szantażować, byłoby go za co ścigać. Ale one od jakiegoś już czasu były w internecie, a ja nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dowiedziałam się od osoby trzeciej, a nie od człowieka, który je stworzył. Nikt mnie bezpośrednio nie zastraszał ani nie szantażował. Być może sprawca w ogóle nie chciał, bym je zobaczyła.

Chciałam – musiałam – porozmawiać z przyjaciółmi i rodziną, ale wstydziłam się, jakbym sama była sobie winna. Zawsze mogłam wypłakać się partnerowi, ale musiałam chronić pasierbicę, która – jak wiele nastolatków – z trudem radziła sobie z tym, że jej normalne życie zostało zaburzone przez pandemię. Nie chciałam, żeby się bała. Przyjaciele, którym się zwierzyłam, byli pełni współczucia i chcieli mnie wspierać. Większość z nich nigdy nie słyszała o technologii deepfake, a ja byłam zbyt wykończona, by im tłumaczyć, na czym to polega.

Bałam się, że rodzice i starsi członkowie rodziny, którzy nic nie wiedzą o możliwości cyfrowej obróbki zdjęć, pomyślą, że zamieściłam w sieci swoje intymne zdjęcia. A jednocześnie byłam wściekła na kulturę, która kształtuje takie reakcje, na atmosferę, w której to ofiara ma się bronić przed przemocą, a nikt nie myśli o tym, jak powstrzymać ludzi dopuszczających się przemocy przeciw innym. Nawet gdybym wysyłała komuś swoje nagie zdjęcia, nie dałabym mu prawa pokazywania ich całemu światu.

Czytaj też: Pejcz, kajdanki, zabawa bólem. Za co Polacy kochają sado-maso

Fejki. Jak się ratować?

Poza tym trudno mi było wyjaśniać, dlaczego zdjęcia, które nie były „prawdziwe”, mogły mnie tak bardzo poruszyć. Ale co to jest „prawdziwy” wizerunek? Miałam koszmary o napaściach seksualnych wywołane przez te zdjęcia. Kiedy zamykam oczy, widzę je, jakbym to ja na nich była. Jestem autorką powieści, cała moja praca opiera się na zrozumieniu, że to, co zostało wykreowane, może mieć taki sam wpływ na emocje odbiorców jak rzeczywiste wydarzenia.

Szłam ulicą i wyobrażałam sobie, że jestem naga. Odbieranie dziecka ze żłobka stało się nie lada wyzwaniem. Przez wiele lat korzystałam z terapii i medytowałam, co pozwalało mi na tyle opanować zaburzenia lękowe, by w ogóle móc funkcjonować. Prosiłam lekarza, by zwiększył mi dawkę sertraliny.

Ponieważ trudno było mi wyrażać uczucia związane z fejkowymi zdjęciami, a policja nie mogła nic dla mnie zrobić, postanowiłam oddać się sztuce. Odkąd byłam dzieckiem, pisanie opowiadań i wierszy dawało mi pocieszenie. Napisałam więc, a potem sfilmowałam wiersz o swoim doświadczeniu i zamieściłam go w mediach społecznościowych razem z petycją wzywającą do uznania materiałów pornograficznych stworzonych za pomocą technologii deepfake za nielegalne.

Nie ukryję się, walczę!

To był wspaniały moment. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcia, chciałam usunąć wszystkie swoje konta w sieci. Chciałam się ukryć i być niewidoczna. Wiersz był moim manifestem, że nie dam się upokorzyć i nie mam zamiaru zniknąć. Zależało mi także na zwiększeniu wiedzy odbiorców o cyfrowej manipulacji wizerunku, która była raczej niewielka, oraz na dotarciu do osób mających podobne doświadczenia.

Fala wsparcia była zdumiewająca. Znajomi, nieznajomi i przyjaciele przysyłali mi wiadomości, że się ze mną solidaryzują. Poczułam się o wiele mniej samotna. Było kilku trolli, którzy próbowali mnie ośmieszyć, ale w mniejszości.

Ktoś napisał na Twitterze: „Gdyby ktoś namalował twój akt, czułabyś się dowartościowana. Czym zdjęcia różnią się od obrazu?”. Ludzie pisali, żebym przestała się żalić i była twarda. By zająć czymś uwagę i się pocieszyć, czytałam „Sposoby widzenia” Johna Bergera: „Kobieta zmuszona jest do nieustannej samoobserwacji. Stale jej towarzyszy jej własny obraz. (...) Od najwcześniejszego dzieciństwa uczono i nakłaniano ją do nieustannej badawczej samoobserwacji. W ten sposób kobieta doszła do tego, że traktuje tkwiących w niej obserwującego i obserwowanego jako dwa konstytutywne, jednak odrębne elementy swej tożsamości”.

Te słowa nigdy nie wydawały mi się prawdziwsze. Jako pisarka przyzwyczajona jestem do obserwowania innych, którzy stają się przedmiotem mojej obserwacji. To w zasadzie dosyć uprzywilejowana pozycja. Ta historia z przerobionymi zdjęciami zmieniła tę sytuację – uprzedmiotowiła mnie.

Czytaj też: Seks się liczy. Nie zmienimy świata z pominięciem łózka

Ludzi dobrej woli jest więcej

Rozumiem, dlaczego ofiary przemocy związanej z wizerunkiem nie chcą o tym mówić, zwłaszcza publicznie. To męczące i niewdzięczne. Ludzie mogą kwestionować twoje motywy. Zachodzi ryzyko, że pojawią się naśladowcy i fejkowych wizerunków przybędzie. Nikt nie powinien czuć się zobligowany do mówienia o tym. A jednak cieszę się, że to zrobiłam. Przede wszystkim dzięki temu uznałam, że mogę nie bać się internetu, który był moim „miejscem zbrodni”. Na każdy negatywny komentarz przypadało wiele pozytywnych. Ważne jest dla mnie, by czuć, że wszystko można zamienić w sztukę, a ona jest źródłem jedności.

Często słyszę pytanie, czy wiem, kto mi to zrobił. Nie wiem. Oczywiście na początku chciałam się dowiedzieć. W zakamarkach pamięci poszukiwałam osób, które mogą mieć do mnie pretensje, myślałam o byłych partnerach, osobach, z którymi kiedyś pracowałam, przyjaciołach i znajomych. Wydawało się prawdopodobne, że to musi być ktoś, kogo znam, kto miał dostęp do zdjęć na moim koncie facebookowym, które pokazywałam „znajomym”.

Ale oczywistej odpowiedzi nie było i szybko zdałam sobie sprawę, że próba znalezienia winnego może wyrządzić mi większą krzywdę, zniszczyć moje zaufanie do ludzi. Nie chcę patrzeć na kogoś i zastanawiać się, czy to on. Z natury jestem dosyć ufna, co czasami nie wychodzi mi na dobre, ale otwartość na świat to także większa szansa na wielką radość. W tej chwili czuję się komfortowo z tą niewyjaśnioną zagadką. To bez znaczenia – każdy mógł to zrobić. Wszystko, co mogę kontrolować, to własne reakcje.

Fejkowe zdjęcia już mnie nie prześladują. Nadal zażywam leki, ale skończyły się koszmary. Folder ze zdjęciami mam w telefonie, ale ich nie oglądam. Mam lepsze galerie: zdjęcia syna, z Peak District i podróży, okładki książek, które chcę przeczytać.

Trzeba głośno o tym mówić

Nie było trudno usunąć te zdjęcia z internetu. Ku mojemu zdziwieniu właściciel profilu zlikwidował go wkrótce po tym, jak się o nich dowiedziałam. Tym dziwniejsze wydaje mi się to całe doświadczenie. Zostałam ze zrzutami ekranu jako dowodami. Pojawiły się w jeszcze kilku miejscach. Ale oryginalny materiał zniknął. Czy to był zbieg okoliczności? Czy ten ktoś dowiedział się, że zobaczyłam zdjęcia? Myślę, że nie warto się nad tym zastanawiać.

Jestem bardzo wdzięczna osobie, która mi o tych zdjęciach powiedziała, doceniam ryzyko, jakie poniosła. Chwilami myślałam, że lepiej nie wiedzieć, teraz cieszę się, że informacja do mnie dotarła. Wiedza to władza. Dobrze, że toczy się debata publiczna na temat przemocy związanej z wykorzystywaniem wizerunku. Ale tak naprawdę musimy zmienić naszą kulturę. Wszyscy (także ja) muszą być bardziej świadomi, jakie obrazy do nas docierają i z jakimi intencjami je oglądamy. Musimy pamiętać, że wiele z nich kryje historię, której nie znamy.

Tłum. Paweł Moskalewicz

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Mamy wysyp dorosłych z diagnozami spektrum autyzmu. Co to mówi o nich i o świecie?

Przez ostatnich pięć lat diagnoz autyzmu w Polsce przybyło o 100 proc. Odczucie ulgi z czasem uruchamia się u niemal wszystkich, bo prawie u wszystkich diagnoza jest jak przełącznik z trybu chaosu na wyjaśnienie, porządek. A porządek w spektrum zazwyczaj się ceni.

Joanna Cieśla
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną