Osobowe auto elektryczne typu plug-in, czyli z możliwością ładowania akumulatorów z domowego gniazdka. Zasięg na jednym ładowaniu ok. 130 km, ale po zastosowaniu droższych baterii niklowo-żelazowych można przejechać dużo dalej (rekord 340 km). Czas ładowania: osiem godzin. Cena: 3,2 tys. dol. Brzmi zachęcająco?
Czytaj też: Autosan liderem polskiej elektromobilności?
To nie są dane techniczne projektowanego właśnie polskiego samochodu elektrycznego, ale auta marki Detroit Electric, które można było kupić ponad sto lat temu. Parametry nie odbiegają znacząco od osiągów współcześnie produkowanych aut elektrycznych, może poza prędkością (30–40 km/godz). Ale to nie przeszkadzało w przypadku auta miejskiego.
Nawet cena jest podobna, bo to odpowiednik dzisiejszych 75–80 tys. dol., czyli kwoty, którą trzeba wydać, by zostać właścicielem nowoczesnej tesli model S. Okazuje się, że w dziedzinie elektromobilności ludzkość przez sto lat nie zajechała daleko. Choć w tym samym czasie narodziło się lotnictwo i udał się podbój kosmosu.
Czytaj też: Kto jeździ e-autem
Para buch, czyli skąd się wzięły peugeoty i oldsmobile
Na początku XX w. rodząca się motoryzacja miała do wyboru trzy rodzaje napędu: parowy, elektryczny i spalinowy. Pierwsze dwa dominowały, trzeci pojawił się stosunkowo niedawno i nie budził szczególnego zaufania. Silniki wewnętrznego spalania były niedoskonałe, zawodne i słabe.
Dużo pewniejszy wydawał się silnik parowy. Doskonalony już od stu lat, dawał możliwości budowy nawet niewielkich pojazdów osobowych, które w niczym nie przypominały dymiących lokomotyw.