Ze łzami w oczach Donald Tusk mówił w czwartek 11 sierpnia na spotkaniu z mieszkańcami Jaktorowa, że „Czarnek i jego współpracownicy zamieścili takie słowa, że dzieci z in vitro to jest hodowla ludzi; kto będzie kochał takie dzieci?”; „Dla nich nie ma granic łajdactwa. Nie ma linii, której nie przekroczą”. Ministerstwo Edukacji i Nauki natychmiast ripostowało na Twitterze: „W żadnym z podręczników do HiT nie ma takich stwierdzeń nt. dzieci z in vitro. Tylko chory i obłąkany z nienawiści umysł może dokonać takich dopowiedzeń pomiędzy wierszami”.
In vitro w podręczniku HiT
Czy faktycznie Donald Tusk, zaślepiony nienawiścią do PiS i poglądów katolicko-konserwatywnych, wyczytał w inkryminowanym przez siebie fragmencie podręcznika do nowego przedmiotu historia i teraźniejszość autorstwa prof. Wojciecha Roszkowskiego coś, czego tam nie ma? Czy dokonał nadużycia? Nie wydaje mi się. Autor wyraża się dość jasno (cytuję za Onet.pl): „Coraz bardziej wyrafinowane metody odrywania seksu od miłości i płodności prowadzą do traktowania sfery seksu jako rozrywki, a sfery płodności jako produkcji ludzi, można powiedzieć hodowli. Skłania to do postawienia zasadniczego pytania: kto będzie kochał wyprodukowane w ten sposób dzieci”. Z jego słów naprawdę wynika, że dzieci, które przyszły bądź przyjadą na świat w wyniku prokreacji technologicznie wspomaganej, nie będą kochane. W pełni realna wydaje się wobec tego obawa byłego premiera, że czytając słowa Roszkowskiego, dziesiątki tysięcy polskich dzieci odczuwać będą ból psychiczny. Może to być nawet, statystycznie, jedno dziecko na jedną klasę.
Roszkowski nie napisał wprawdzie o „dzieciach z in vitro” wprost, lecz jako że zapłodnienie pozaustrojowe jest jedyną (nie licząc sztucznej inseminacji) technologią prokreacyjną, której zastosowanie faktycznie odrywa zapłodnienie od aktu seksualnego oraz czasowo oddziela zarodek od macicy, nie ma żadnych wątpliwości, że „argument z braku miłości” dotyczy właśnie ich. Owszem, odnosi się on również – i to być może nawet w większym stopniu – do jakichś przyszłych metod tworzenia zarodków (np. bez udziału komórek rozrodczych) albo sztucznych macic, jednakże konstrukcja wypowiedzi Roszkowskiego i jej struktura gramatyczna, a przede wszystkim brak wyraźnego zaznaczenia, że formułuje się jedynie obawy o przyszłość, każą uznać, że w domyśle wypowiedź odnosi się również do technik zwanych potocznie „zapłodnieniem in vitro”.
Wszelkie zaś co do tego wątpliwości znikają, gdy uprzytomnimy sobie, z jak obsesyjną wrogością podchodzi do in vitro środowisko konserwatywno-katolickie. Do historii polskiej debaty publicznej przeszła kuriozalna wypowiedź ks. Franciszka Longchamp de Beriera, który jako kościelny ekspert w 2013 r. orzekł na konferencji prasowej, że dziecko z in vitro można rozpoznać po „bruździe dotykowej”. Kościół tego nie bronił, lecz co do swego ducha wypowiedź krakowsko-warszawskiego księdza profesora prawa była emblematyczna.
Niech prof. Roszkowski odpowie
Konfrontacja cytatu z książki Roszkowskiego z wypowiedzią Tuska dowodzi, że prawidłowo oddał on intencje i sens w skrótowej formie. Słusznie też ją potępił. Reakcja ministerstwa, odwołująca się do modnej obecnie retoryki dyskryminowania każdego, kto wyraża moralny gniew – poprzez utożsamienie tego gniewu z zaślepieniem przez nienawiść – sama jest pełna nienawiści. Można się jednakże cieszyć z tego, że tak stanowczo zaprzeczając, aby Roszkowski miał na myśli to, że dzieci z in vitro są niekochane, ministerstwo samo uważa taki sąd za niedopuszczalny. To już coś! Jeśli jednak solidaryzuje się z literą podręcznika Roszkowskiego, to niechaj odpowie na pytanie, o jakie dzieci (współcześnie żyjące bądź mające się narodzić czy też zostać „wyprodukowane” w przyszłości) chodzi? Jeśli nie o dzieci z in vitro, to jakie? Odpowiedzi tej powinien udzielić przede wszystkim sam autor, czyli prof. Roszkowski. Niniejszym wzywam go do tego. Proszę się wytłumaczyć z tego, co Pan napisał, tak aby było jasne, czy miał Pan na myśli dzieci z in vitro, czy może jakieś inne.
Warto też odnieść się do meritum opinii Roszkowskiego (typowej zresztą dla konserwatystów na całym świecie). Otóż ogromna większość stosunków płciowych była i jest odbywana z nadzieją, że nie dojdzie do zapłodnienia. Być może dzisiaj jest tak nawet częściej niż w dawnych czasach, choć pewnie trudno byłoby to udowodnić. Nie ma jednak żadnego logicznego związku pomiędzy tą proporcją a stopniem, w jakim ludzie kochają swoje dzieci. Wydaje się, że w ostatnim stuleciu nasza troska o dzieci i wrażliwość na ich potrzeby oraz emocje bardzo wzrosły. Odpowiedzialne i świadome rodzicielstwo jest raczej osiągnięciem naszych czasów, a nie, dajmy na to, średniowiecza.
Czarnek wie, przed czym kroczy pycha
Jeśli zaś chodzi o emocjonalne aspekty in vitro, to sprawa jest bardzo dobrze znana i zbadana. Z in vitro rodzą się dzieci bardzo wyczekiwane i upragnione przez swoich rodziców. Są też kochane i wychowywane wcale nie gorzej niż inne. A czy w przyszłości – gdy może pojawią się dzieci naprawdę „technologicznie” powstałe z anonimowego materiału genetycznego – staniemy w obliczu swoistego technologicznego sieroctwa? Pewnie tak. Dlatego bioetyka zaleca regulacje, które wykluczą takie sytuacje.
Nie można też powiedzieć, aby współczesnej bioetyce zabrakło świadomości ryzyka i problemów związanych z rozwojem sztucznej prokreacji. W bardzo poważnej dyskusji na te tematy na łamach czasopism fachowych z pewnością biorą udział również bioetycy o konserwatywnym i religijnym światopoglądzie. Stanowczo jednak nie są jej liderami. Na odpowiedzialne myślenie o przyszłości oraz o konsekwencjach wdrażania nowych technologii medycznych nikt nie ma (na szczęście) monopolu.
Nie zmienia to faktu, że w całej palecie opinii, postaw i światopoglądów wyróżnia się jedna jedyna grupa nieskromnie przypisująca sobie wyjątkowe poczucie odpowiedzialności i troskę o godność człowieka. Ta grupa to katoliccy konserwatyści. Łatwo sobie wyobrazić, co czują i myślą partnerzy dyskusji, gdy ktoś wywyższa się ponad nich jako rzekomo bardziej odpowiedzialny i bardziej kierujący się miłością do człowieka. A przed czym kroczy pycha, to i prof. Roszkowski, i minister Czarnek dobrze wiedzą.