Świat

Dom zły w Kalifornii. Czy to możliwe, że przez lata nikt niczego nie podejrzewał?

Louise (pierwsza od lewej) i David Turpin (trzeci od lewej) w sądzie Louise (pierwsza od lewej) i David Turpin (trzeci od lewej) w sądzie Gina Ferazzi/Reuters / Forum
Trzeba zadać pytanie z innej perspektywy: dlaczego wcześniej zlekceważono sygnały, które powinny były postawić na nogi policję i każdego dorosłego?

Zagłodzone, duszone, przykute łańcuchami do łóżek na długie miesiące. Rodzice latami torturowali co najmniej 12 dzieci, choć na zewnątrz, jak to zwykle bywa, utrzymywali pozory normalnej, uśmiechniętej rodziny. Czy to możliwe, że przez te lata nikt niczego nie podejrzewał? Nie, to niemożliwe. Trzeba zadać pytanie z innej perspektywy: dlaczego wcześniej zlekceważono sygnały, które powinny były postawić na nogi policję i każdego dorosłego?

W ubiegłą niedzielę, o świcie, w małej miejscowości na południe od Los Angeles 17-letnia dziewczyna ucieka z domu przez okno. Dzwoni pod numer alarmowy 911. Opowiada policjantom, że w domu przetrzymywana jest jeszcze dwunastka jej rodzeństwa. Kiedy policjanci docierają pod wskazany adres, David i Louise Turpinowie rozkuwają już dwójkę dzieci z łańcuchów, ale nie zdążą uwolnić wszystkich.

Co się działo w domu Turpinów w Kalifornii?

W sumie dzieci jest trzynaścioro – trzech synów i dziesięć córek, z których najmłodsza ma dwa, a najstarsza 29 lat. W chwili gdy ją oswobodzono, ta dorosła kobieta waży 37 kilogramów. Śledczy na początku sądzili, że mają do czynienia z małymi dziećmi, chociaż aż siódemka to młodzi dorośli. Dzieci były od lat głodzone – są pod każdym względem gorzej rozwinięte i mniejsze niż ich rówieśnicy. Mają też znaczne ubytki mięśniowe i odleżyny spowodowane przebywaniem w wymuszonej pozycji (to przez przykuwanie do łóżka).

Dziś dzieci dochodzą do siebie w szpitalu, w którym lekarze i pielęgniarki sami mają kłopoty, by pozbierać się po tym, co zobaczyli. Rodzice siedzą w areszcie, oskarżeni o torturowanie, przetrzymywanie i wykorzystywanie tuzina dzieci. Nawet śledczy opowiadający o sprawie z trudem znajdują słowa. Jeśli interesują Państwa szczegóły, odsyłam do obszernego komunikatu prasowego lokalnej policji.

Próba odtworzenia gehenny dzieci wskazuje, że przemoc narastała stopniowo i systematycznie. Zaczęło się co najmniej siedem lat temu, gdy rodzina mieszkała w Teksasie, choć siostra Louise dziś mówi, że małżeństwo prowadziło bardzo restrykcyjny styl życia już ponad 20 lat temu. W Teksasie żyli w dwóch domach: w jednym rodzice, w drugim zamknięte dzieci, którym Turpinowie od czasu do czasu dostarczali jedzenie.

Wkrótce zaniedbanie zamieniło się w gwałtownie eskalującą przemoc. Zaczęło się od kar i krępowania rąk i nóg sznurem, ale to szybko przestało rodzicom wystarczać (niektórym dzieciom udawało się oswobodzić). Zaczęli więc przykuwać je do mebli (głównie łóżek) zamykanymi na kłódkę łańcuchami. Nie zdejmowano ich nawet wtedy, gdy trzeba było skorzystać z toalety, dlatego dzieci załatwiały się pod siebie.

Małżeństwo Turpinów

Oskarżeni rodzice to 56-letni David Turpin i jego żona, 49-letnia Louise. Pobrali się, gdy Louise miała 16 lat. Wychowywali – choć to chyba nieadekwatne słowo – trzynaścioro dzieci, imiona wszystkich zaczynają się na tę samą literę, J. Chłopcy mają takie same, charakterystyczne fryzury co ojciec. Dziś sąsiedzi mówią, że rodzina działała jak sekta: posłuszna, niema, podporządkowana. Wedle słów najbliższej rodziny Turpinowie są bardzo wierzący, należą do chrześcijańskiego kościoła Zielonoświątkowców.

David Turpin jest inżynierem z dobrą pensją, choć mając na utrzymaniu 15-osobową rodzinę, zmagał się z problemami finansowymi i para wnioskowała o upadłość konsumencką. Kiedy rodzina postanowiła się przenieść do Kalifornii, wystawiła mieszkania na rynek. Nowi właściciele byli w szoku po tym, co zastali: wykładziny pełne starych, brązowych plam, czarne od brudu ściany, zabite deskami okna, przez które trudno dostrzec, co dzieje się w środku. Ale doniesień o tym, że powiadomili kogokolwiek, że w takich warunkach żyły dzieci, brak. Dziś publikują zdjęcia znalezionych wtedy śladów wydrapanych w drzwiach i futrynach. Uznali, że to jakieś koty usiłowały otworzyć drzwi i okna, by wydostać się na zewnątrz.

Ale Turpinowie nie mieli wtedy zwierząt.

Prawdopodobnie dopiero po przeprowadzce do Kalifornii zaczęli już systematycznie głodzić dzieci. Gehenna zaczęła się w 2010 roku. Jedzenia w domu nie brakowało, a głód miał być po prostu dodatkową karą. Rodzice kupowali jedzenie, w tym tarty z owocami, stawiali je na widoku, na kuchennym blacie. Dzieci miały na nie patrzeć, ale nie wolno im było niczego tknąć. Podobnie było z zabawkami – żadne z dzieci nie miało własnych, ale rodzice donosili nowe, których nie pozwalali ruszyć. Nie rozpakowywali ich nawet z kartonów.

Dzieci mogły myć ręce nie wyżej niż do nadgarstków (inaczej traktowane to było jako chlapanie się w wodzie i podlegało karze). Kąpiel przysługiwała raz do roku.

Policja porażona ogromem okrucieństwa wobec dzieci

Kiedy kilka dni temu zaalarmowana przez jedną z córek policja weszła do domu, znalazła tam przetrzymywane w pełnych ekskrementów pomieszczeniach małoletnie i dorosłe dzieci Turpinów. Na razie śledczy, porażeni ogromem okrucieństwa, milczą o szczegółach, ale można sobie wyobrazić, w jakim stanie jest skóra i włosy dzieci, które od roku nie korzystały z wody. Wedle śledczych rodzice znęcali się i głodzili swoje dzieci, ale w domu znaleziono też dwa psy. Zwierzęta były bardzo dobrze utrzymane. Nie wiadomo też, dlaczego w dobrym stanie jest tylko jedno, najmłodsze dziecko.

Stosowane przez rodziców sadystyczne metody sprawiły, że dzieci nie rozwijały się normalnie. Niedożywione, mają uszkodzone nerwy i będą wymagać rehabilitacji, nie mówiąc o wieloletniej opiece psychologicznej. Formalnie ojciec był dyrektorem szkoły, w której uczył sześcioro swoich dzieci w ramach edukacji domowej. Ale dzieciom brakuje podstawowej wiedzy o świecie – nie wiedziały, kim jest policjant, ani czym są i do czego służą lekarstwa (śledczy pytali, czy dzieciom podawano jakieś leki). Szkoła domowa Turpinów polegała za to na wkuwaniu na pamięć cytatów z Biblii, niektóre dzieci miały za zadanie opanować całość.

Dzieci poza kontrolą państwa

Dlaczego te dzieci były niewidzialne? Rodzice zgłosili je w systemie nauczania domowego, dlatego państwo nie kontrolowało warunków, w jakich uczą się i żyją dzieci. Najstarszy syn chodził do college′u – prosto po zajęciach odbierała go matka, ograniczając kontakt ze światem. Dziś władze rozważają zaostrzenie przepisów – choć znakomita większość rodziców nieposyłających dzieci do szkoły nie zamierza ich krzywdzić czy więzić, to państwo nie ma nad nimi kontroli. W Kalifornii władze nie wtrącają się w zasady nauczania domowego: nie mają prawa monitorować takich praktyk ani prowadzić inspekcji. Jedyna kontrola to ta ze strony straży pożarnej – ale wstępne ustalenia w sprawie Turpinów wskazują, że nie zostali objęci takimi obowiązkowymi kontrolami.

Ze wstępnych zeznań dzieci wynika też, że żadne z nich nie było nigdy u dentysty, od czterech lat nie widział ich też żaden lekarz. Nie mogły się bawić, ale, co zadziwiające, rodzice pozwalali im pisać, w tym prowadzić pamiętniki. Setki takich pamiętników zostały już zabezpieczonych przez policję.

Każdemu z rodziców postawiono zarzuty znęcania się, pozbawienia wolności, wykorzystywania zależnych od nich dzieci i osób dorosłych. To 37 zarzutów dla matki i 38 dla ojca, którego oskarża się też o wykorzystywanie seksualne jednej z najmłodszych córek. To osobny wątek, do którego na razie śledczy nie chcą się publicznie odnosić – nie wiadomo, czy dzieci w domu Turpinów spłodzili oni sami, czy też to dzieci rodziły dzieci.

Makabrycznych szczegółów będzie pewnie przybywać, ale cały czas w tle pobrzmiewa pytanie, jak to możliwe, że nikt niczego nie zauważył, nikt nie domyślał się, że dzieciom dzieje się krzywda.

Otóż, proszę Państwa, nie jest to możliwe.

System był ślepy

Jak podaje amerykański Krajowy System ds. Wykorzystywania i Zaniedbywania Dzieci (the National Child Abuse and Neglect Data System, NCANDS), sprawcami ponad 70 proc. przypadków zaniedbań lub wykorzystywania dzieci są ich rodzice. Wedle badaczy najpowszechniejszym czynnikiem ryzyka jest nadużywanie alkoholu, narkotyków i przemoc domowa.

Ale na razie nic nie przemawia za tym, że Turpinowie mieliby być uzależnieni. Mamy tu raczej do czynienia z systematycznym, sadystycznym zadawaniem cierpienia. Uwagę zwraca zachowanie matki, która wydawała się kompletnie nie rozumieć, dlaczego policjanci interweniują i (wedle prasowych doniesień) śmiała się i pluła na podłogę. Także jej zachowanie w sądzie wydaje się sugerować, że – w odróżnieniu od męża – zupełnie nie rozumie sytuacji, w jakiej się znalazła.

Specjaliści dodają też, że postawa 17-letniej dziewczyny, która zdecydowała się uciec i sprowadzić pomoc, jest prawdziwie bohaterska. Najprawdopodobniej wiedziała ona, że jeżeli rodzice zorientują się, że uciekła, cenę zapłaci pozostałe rodzeństwo. Ostrożnie sugerują też, że musiało wydarzyć się coś, jakiś czynnik wyzwalający, który spowodował, że dziewczyna podjęła to ryzyko. Najprawdopodobniej było to bezpośrednie zagrożenie życia któregoś z dzieci. Dotychczas opublikowane informacje wskazują, że przemoc w tej rodzinie narastała z czasem i dzieci były w coraz większym niebezpieczeństwie.

Ale czy nikt z zewnątrz tego nie widział?

Rodzina i sąsiedzi klasycznie: niczego nie podejrzewaliśmy

Rodzina mówi to, co zawsze mówią rodziny: że są w szoku i niczego się nie spodziewali. Dziadkowie opowiadają mediom, że kiedy ostatnio widzieli się z dziećmi (sześć lat temu), wszystko było w porządku, a dzieci wyglądały na zdrowe i szczęśliwe. „To była taka normalna rodzina. Mieli wspaniałe relacje. Mówili do siebie cały czas: kochanie to, kochanie tamto” – opowiada cytowana przez Evening Standard 81-letnia babcia, a dziadek dodaje, że jego syn ma aż trzynaścioro dzieci, bo do tego powołał go Bóg. Nie wierzy, że dzieciom działa się krzywda.

A sąsiedzi? Jeden z nich opowiada dziś, że widywał przez okno, jak dzieci defilują w kółko po pokojach. Nocami, między północą a trzecią rano. Zawsze posłusznie jak żołnierze wykonywały polecenie rodziców. Inny sąsiad przyzna, że dzieci zachowywały się dziwnie, „jak roboty”, i wydawało się, że rodzina żyje jak w sekcie. Nigdy nie wychodziły bawić się z innymi dziećmi. Ale to nie wystarczyło, by go zaniepokoić.

Jeszcze inny doda, że dzieci Turpinów przywodziły mu na myśl wampiry: śpią w dzień, wychodzą w nocy i są bardzo chude i blade. On spał jednak spokojnie.

Kolejna sąsiadka przypomina sobie, że dzieci bardzo bały się rozmawiać: wyglądały na przestraszone i nie odpowiadały na pytania. W okolicy organizowano konkurs dekoracji świątecznych i dzieci Turpinów ustawiały przed domem szopkę. Ale kiedy ktoś się do nich zbliżył, by pochwalić dekoracje, zamierały ze strachu.

Nie oderwało to jednak sąsiadów od konkursu, byli też zajęci życzeniem sobie wesołych świąt.

Za to siostra Louise mówi, że od dawna obawiała się o dzieci Turpinów. Nigdy żadnego z nich nie poznała, nie wolno jej też było z nimi porozmawiać przez telefon. Analizowała więc zdjęcia rodziny na Facebooku i martwiła się, że dzieci są za chude. Siostra zbywała ją: to po tacie, który jest wysoki i szczupły. Po latach przypomni sobie, że kiedy jako młoda dziewczyna mieszkała z siostrą i jej mężem, Turpin podglądał ją pod prysznicem. Nie niepokoiło jej to jednak na tyle, by zareagować w trosce o dobro dzieci.

Turpinowie dzielili się na Facebooku zdjęciami uśmiechniętej rodziny. Na fotografiach dzieci są z reguły ubrane w identyczne stroje, jak w wojsku. Zwraca też uwagę, że mijają lata, ale dzieci pozują w tych samych ubraniach. One nadal pasowały, bo dzieci, które nie jadły, przecież nie rosły. Ale nikogo to nie zaalarmowało – dopiero dziś te zdjęcia uśmiechniętej rodziny wydają się przerażające.

Jeden z sąsiadów powiedział agencji Associated Press: wszyscy jesteśmy częścią koszmaru tych dzieci.

Potrzebna jest cała wioska

Kalifornijscy śledczy mówią, że z domu przez okno uciekły dwie dziewczynki, ale jedna przestraszyła się i zawróciła.

To pokazuje, jak silne jest przywiązanie do rodziców, do opiekunów – nawet kiedy dziecko wie, że jest krzywdzone. Specjaliści zapewniają w mediach, że z czasem dzieci mogą wyzdrowieć i wieść normalne życie, przynajmniej te najmłodsze. Na razie powinny jak najdłużej być ze sobą, w grupie, którą znają, i stopniowo uczyć się, że opiekunowie nie są od tego, by krzywdzić.

W tych dniach, na konferencji prasowej, podczas której informowano światową opinię publiczną o tragedii dzieci, sporo miejsca poświęcono otoczeniu. To znajomi, sąsiedzi, nauczyciele, koledzy z pracy powinni być siłami pierwszego reagowania.

Nie wiem, czy pamiętają Państwo oparty na prawdziwych wydarzeniach film „Spotlight”, obsypany w 2016 roku nagrodami. Opowiada o dziennikarskim śledztwie, które prowadzi od pojedynczego przypadku molestowania do odkrycia całej siatki, całego systemu społecznego, który przyzwala na krzywdzenie dzieci, pod okiem purpuratów i urzędników. Mawia się, że potrzeba całej wioski, by wychować dziecko – tej całej tkanki społecznej, bez której rodzice mogą nie podołać zadaniu. W filmie pada zdanie pokazujące, że to działa też w drugą stronę: „By dziecko krzywdzić, też potrzebna jest cała wioska”.

W naszym, polskim wydaniu pokazuje to doskonale książka Ewy Winnickiej „Był sobie chłopczyk”, która opowiada o tragedii chłopca z Będzina, skatowanego przez rodziców i znalezionego w stawie. Policja przez dwa lata próbowała ustalić tożsamość dziecka i postawić jego zabójców przed sądem. Książka Winnickiej próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że przez dwa lata nikomu nie brakowało zaginionego dziecka. Nikt się o nie nie upomniał, nikt się nie zainteresował, że był chłopczyk, a nagle go nie ma.

Te mechanizmy są uniwersalne – działają i w Będzinie, i w Kalifornii, choć w przypadku Turpinów dzieci udało się ocalić. To obojętność, zajmowanie się swoimi sprawami i to potwornie groźne powiedzenie „nie mów nikomu, co się dzieje w domu”.

Rodzina nie zawsze jest miejscem bezpiecznym i dobrym – dlatego groźne jest absolutyzowanie tej instytucji i chronienie jej za wszelką cenę. Patriarchalne, konserwatywne podejście stoi na straży rodziny, ale to nie znaczy, że także na straży tych, którzy ją tworzą. Reputacja i poczucie wstydu to potężne hamulce. Można je rozumieć, ale nie mogą być usprawiedliwieniem.

Wbrew konserwatywnym ideom, umacnianym przez głos Kościoła, rodzina nie jest dobrem nadrzędnym. Jest nim bezpieczeństwo dziecka.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama