Kiedy na początku maja Komisja Europejska ogłaszała projekt nowego wieloletniego budżetu Unii na lata 2021–27, mało kto zwrócił uwagę na jeden, wydawałoby się mało znaczący, podpunkt. Tworzył on stosunkowo niewielki fundusz, który miał finansować reformy w krajach strefy euro. Przełomowa była w nim bowiem nie kwota, ale fakt, że o pieniądze mogły się ubiegać tylko państwa eurolandu, a nie wszystkie kraje linii.
I to nie była przypadkowa inicjatywa samej Komisji. Gdyby nie było na nią przyzwolenia politycznego stolic, taki zapis nie znalazłby się w projekcie.
Czytaj także: Polska straci dziesiątki miliardów euro. To cena politycznej izolacji
Dwie prędkości straszą
Polska od lat sprzeciwiała się próbom stworzenia odrębnych instytucji przeznaczonych wyłącznie dla państw unii walutowej, uznając to za początek „Unii dwóch prędkości”. Sojusznikiem Polski w tej kwestii i najsilniejszym reprezentantem tzw. outsów, czyli krajów pozostających poza strefą euro, była Wielka Brytania.
Teraz Londyn opuszcza Unię, a Polska nie jest w stanie utrzymać ciężaru pozycji lidera tych państw, choć nasza siła polityczna w Unii do niedawna była całkiem spora. Warszawa zużyła bowiem praktycznie cały swój kapitał polityczny na obronę wewnętrznych zmian w sądownictwie. Spór z Brukselą i stolicami wokół praworządności osłabił Polskę, co w ostatnich dniach komisarz Frans Timmermans w Warszawie i kanclerz Angela Merkel w Berlinie bardzo wyraźnie dali do zrozumienia Mateuszowi Morawieckiemu.
Kluczowymi obrońcami spoistości Unii były zresztą do tej pory Komisja Europejska i rząd w Berlinie. Przewodniczący Komisji Jean-Claude Juncker w swoim programowym przemówieniu o stanie Unii we wrześniu ubiegłego roku wyraźnie odżegnywał się od pomysłów dzielenia Wspólnoty. Z kolei Merkel przez wiele miesięcy dystansowała się od pomysłów prezydenta Francji Emmanuela Macrona, żeby zacieśniać europejską współpracę przede wszystkim wokół strefy euro.
Czytaj także: Kryzys rządowy w Niemczech. Czy Merkel przetrwa
Pęka opór Merkel
Macron w końcu dopiął swego. Osłabiona po zeszłorocznych wyborach i niedawnym sporze między siostrzanymi partiami chadeckimi o migrantów, Angela Merkel przystała we wtorek co do zasady na pomysł prezydenta Francji, by stworzyć specjalny budżet dla strefy euro. Jak powiedział Macron, będzie on miał swoje wpływy i wydatki. Ma on zgodnie z pomysłami Niemiec wspierać inwestycje w konkurencyjność krajów eurolandu i – to ukłon w stronę Paryża – wspomagać te państwa w razie kryzysu.
Pieniędzy oczywiście nie wystarczy w razie ewentualnych tarapatów dużych unijnych państw strefy euro, takich jak Włochy czy Francja (na razie mowa jest o kilkudziesięciu miliardach euro), ale to poważny krok w stronę pogłębienia finansowej solidarności krajów eurolandu. Najgorsze jednak jest to, że decyzje w sprawie planowanego budżetu mają podejmować kraje unii walutowej, a Komisja Europejska będzie je tylko wykonywać. Będzie on w ten sposób wyłączony spod kontroli instytucji wspólnych dla całej Unii.
Potwierdza się maksyma, że trzeba uważać na to, czego sobie życzymy, bo może się to spełnić w najgorszy możliwy sposób. PiS od kilku lat sarkał na Komisję Europejską i żądał wzmocnienia roli rządów w Unii. I pozycja rządów zostanie wzmocniona, tylko w ich gronie nie będzie Polski, bo zmiana obejmie tylko kraje unii walutowej.
Jest na to rada dla Polski
Odrębny budżet strefy euro może być początkiem niebezpiecznego dla Polski procesu trwałego podziału Unii na „twarde jądro” skupione wokół strefy euro i peryferie, stopniowo coraz bardziej pozbawiane wpływu na podejmowanie kluczowych decyzji politycznych i gospodarczych. Może, ale nie musi, bo jest na to rada.
Jaka? Polska może zrezygnować z pozycji pasażera, który patrzy z peronu na odjeżdżający pociąg, i do niego wsiąść. Zamiast pozostawać na peryferiach, na serio zabrać się do wejścia do unii walutowej i przyjęcia euro. Przemawiają za tym zarówno argumenty ekonomiczne, jak i polityczne.
Strefa euro przetrwała ostatni kryzys, jej państwa cieszą się obecnie najwyższym wzrostem gospodarczym od ponad dekady. Losy polskiej gospodarki i tak w wielkim stopniu zależą od eurolandu. Duża część polskich firm jest bezpośrednio wkomponowana w łańcuchy dostaw firm strefy euro, tam są nasi główni partnerzy handlowi. W tę stronę przenosi się także, co widać coraz wyraźniej, ciężar decyzji politycznych. Nie ma na co czekać.