Świat

„Wojna z nikogo nie robi bohatera”. Osobisty protest przed ambasadą Turcji

Ula M. Kitlasz Ula M. Kitlasz WILK / Polityka
Zmiana nakładki na zdjęciu profilowym na portalu społecznościowym to skandalicznie mało – opowiada Ula M. Kitlasz, która przez pięć dni protestowała przed ambasadą tureckiej ambasady przeciw rzezi Kurdów.

SANDRA WILK: – Co sprawiło, że stanęłaś przed turecką ambasadą w proteście przeciw rzezi Kurdów?
ULA M. KITLASZ: – Nie trzeba przeżyć wojny, żeby wyobrazić sobie jej obraz. Ten pełny obraz, bo niepełnym jesteśmy karmieni od dzieciństwa: bohaterami umierającymi elegancko, z godnością, z ojczyzną na ustach i ze zdjęciem ukochanej w dłoni. Ale wystarczy sięgnąć do reportaży: wojna to strach, krew i flaki na chodniku. To zgwałcone kobiety i osierocone dzieci. Głód i ciągłe napięcie. Wojna nie robi z nikogo bohaterów, tylko martwych. A największą cenę płacą ci, których nieszczęście polegało na tym, że zainteresowały się nimi polityka i biznes. Tak jest w przypadku Rożawy. Czyjś doraźny interes położył na szali ludzkie życie.

Czy ktokolwiek w Polsce wie, czym są „trupokilometry”? To znaczy, że im większy dystans dzieli nas od ofiar wojny, tym bardziej są nam obojętne. Ja nie jestem obojętna. Ludzie umierający teraz kilkaset kilometrów stąd mają dla mnie twarze i historie. Nie obchodzi mnie kontekst historyczny, ekonomiczny czy polityczny. Oni umierają. A ja się na to nie zgadzam.

Czytaj także: Amerykańscy żołnierze wycofują się z Syrii. Ale nie do domu

Przyszłaś pod ambasadę i...?
I stanęłam z kartonem. Nie poszłam tam z misją, że oto mój protest zakończy działania wojenne. Nie po to, żeby zmusić Turcję do wycofania wojsk. Ale po to, żeby krzyczeć, chociaż milczałam. Krzyczałam w środku, z poczucia bezradności i przeciw obojętności. Doszłam do wniosku, że zmiana nakładki na zdjęciu profilowym na portalu społecznościowym to skandalicznie mało. Że nie będę odwracać wzroku tylko dlatego, że problem mnie bezpośrednio nie dotyczy. On dotyczy nas wszystkich jako ludzi, myślący i czujący gatunek.

Chciałam, żeby przechodnie przystanęli i spojrzeli na sytuację nie jak na newsa w telewizorze, tylko jak na realne wydarzenie. Trudno było mnie zignorować. Można było oczywiście udawać, że się mnie nie widzi, ale żeby udawać, trzeba było najpierw mnie zobaczyć.

Od dawna uczestniczysz w różnych protestach ulicznych, ale nigdy nie byłaś na „pierwszym froncie”, nie stawałaś przed kamerami. Czy samotny protest przed ambasadą był dla ciebie trudny?
Wolę nazywać ten protest raczej samodzielnym niż samotnym. Owszem, nie jestem „medialną” osobą, nie mam potrzeby ani nie potrafię być na pierwszej linii. W protestach przed Sejmem i innych byłam raczej tłem niż pierwszym planem. Teraz podjęłam decyzję spontanicznie, z potrzeby serca. Doszłam do wniosku, że skoro problem tak mnie dotyka, to nie będę czekać, aż ktoś inny coś zorganizuje, ponaglać i pytać. Zdecydowałam się wystąpić w swoim imieniu.

Czy było trudno? Bardzo. Nie byłam gotowa i trochę zabrakło mi wyobraźni – to dziś mogę z czystym sumieniem stwierdzić. Pojedynczy człowiek jest bezbronny. Nie ma od kogo odbić emocji, lęków, frustracji. Musi mieć 100 proc. kontroli nad sobą, być czujny, bo nie wie, kim jest osoba, która właśnie do niego podchodzi, a jednocześnie musi być empatyczny i komunikatywny na tyle, żeby stworzyć na chwilę mikrowspólnotę. Przeszłam przyspieszony kurs. Wydawało mi się, że z każdym dniem będzie łatwiej, tymczasem okazało się odwrotnie. Codziennie było trudniej, proporcjonalnie do świadomości ewentualnych zagrożeń.

Czytaj także: Stambuł nie dla Syryjczyków

Ula M. Kitlasz i ludzie, którzy dołączyli do jej protestu.WILK/PolitykaUla M. Kitlasz i ludzie, którzy dołączyli do jej protestu.

Samotny protest czasem wywołuje politowanie. U polityków, a nawet – ze smutkiem to stwierdzam – u działaczy obywatelskich. Jak reagowali mieszkańcy, przechodnie?
Tak, jesteśmy specjalistami od wszystkiego. Wszyscy wiedzą, co nie działa, ale nikt nie wie, co działa. Ja natomiast uważam, że lepiej zrobić niewiele, niż nie zrobić niczego. Gdybym miała w dwóch dłoniach zważyć obojętność ludzi i empatię, to obojętność przeważa. Ale staram się zbierać raczej małe zwycięstwa niż porażki. Dlatego tym bardziej cieszyły mnie reakcje przechodniów. Były klaksony z aut, kciuki w górze, słowa „popieram” i „dobrze, że jesteś”, no i dużo, naprawdę dużo rozmów. O nas, cierpieniu, niesprawiedliwości. O tym, że świat wzięli we władanie sadyści, którzy potrafią zabijać, choć mogliby leczyć. Dzięki tym rozmowom wychodzę do świata silniejsza, bo wiem, że mimo różnic w poglądach, wierze czy jej braku możemy się dogadać w kwestiach fundamentalnych. Nie chcemy wojen, nie chcemy zabijania. Współczujemy i szukamy sposobów pomocy. I znajdujemy. To mój prywatny cud, który wydarzył się w pięć dni na ulicy.

Piątego dnia dołączyli do ciebie inni.
Tworzą się tak kręgi empatycznych ludzi, co daje nadzieję, że będą współpracować i nie skończy się na tym, że poklepiemy się po plecach i rozejdziemy do domów. Te spotkania już procentują i niebawem zobaczymy pierwsze efekty. Niech to będzie najpierw mikroskala. Drobna wpłata na organizację pomocy humanitarnej, podpis pod petycją, pod listem do ambasadora. Mówiłam ludziom: bądźcie protestem. Nie musicie czekać, aż ktoś was poprowadzi, bo rycerze na białych koniach już dawno wyginęli.

Co może jeden człowiek? Wydaje się, że niewiele. A jednak mamy przypadek Grety Thunberg czy Tank Mana z pl. Niebiańskiego Spokoju.
Nie zatrzymałam wojny, nie ocaliłam niczyjego życia, ale wymyśliliśmy wspólnie wiele sposobów nacisku. Nauczyłam się też sporo o aktywizmie. Na przykład tego, że ludzie chętniej podejdą do jednej osoby niż do tłumu. Relacja „jeden do jednego” to ogromna szansa na rzucenie mostu.

Co powiedziałabyś ludziom, którzy odwracają wzrok od okrucieństwa wojny, od czyjegoś cierpienia?
Nie wierzę, że są tacy ludzie.

Czytaj także: Trump karze Turcję za agresję, której dał zielone światło

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną