W Chinach od trzech lat z rzędu spada liczba urodzeń. W zeszłym roku przyszło ich na świat 14,6 mln. W 70-letniej historii komunistycznego kraju tylko raz odnotowano gorszy wynik – w 1961 r. urodziło się 11,8 mln. Tyle że wtedy państwo było dotknięte klęską wielkiego głodu, wywołaną próbą realizacji utopijnej strategii gospodarczej.
Czytaj także: Orwell w chińskim wydaniu
W Chinach jest coraz mniej dzieci
Teraz jest odwrotnie. Spadek urodzeń to m.in. efekt sytości, rosnącej zamożności i wykształcenia kobiet, które – to globalna reguła – wolą się rozwijać i realizować w pracy zawodowej niż przy zmianie pieluch. Do tego młode pary, zwłaszcza z dużych miast, jak ich rówieśnicy z wielu innych społeczeństw nie decydują się na dzieci z obawy, że nie udźwigną kosztów. Nie stać ich na kupno mieszkania, utrzymanie się z jednej posady, zatrudnienie opiekunki czy opiekuna, a poza tym nie mają ochoty całodobowo poświęcać się macierzyństwu lub tacierzyństwu.
Spadająca liczba urodzeń jest też dziedzictwem polityki jednego dziecka. Nie była zakazem. Do posiadania określonej liczby dzieci (mniej w mieście, więcej na wsi i w przypadku mniejszości narodowych) starano się zmuszać biurokratycznymi szykanami i dodatkowymi opłatami. Strategię zawieszono w 2015 r., ale prawie cztery dekady majstrowania przy prokreacji wystarczyły, by zdemolować chiński model rodziny, wcześniej wielopokoleniowy i wielodzietny.