Chińska soft power w sercu WHO. Co ma robić Europa? Gdzie w tym wszystkim Polska?
Światowa Organizacja Zdrowia, niegdyś symbol globalnej solidarności, stała się jednym z najbardziej wyrazistych przykładów chińskiej soft power. Powołana w 1948 r., by „chronić wszystkich ludzi przed chorobą i nędzą”, przeszła długą drogę – od powojennego idealizmu, który przyniósł jej takie sukcesy jak zwalczenie polio, do roli instytucji, w której nauka, polityka i wpływy coraz częściej tworzą toksyczną mieszankę.
Właśnie o tym – o postępującej erozji instytucji międzynarodowych – dyskutowano 30 września na Uniwersytecie Warszawskim. Seminarium, zorganizowane przez Centrum Europejskie UW oraz Forum Obywatelskiego Rozwoju, nosiło znamienny tytuł: „Globalny kryzys instytucji multilateralnych, czyli organizacje międzynarodowe w dobie turbulencji geopolitycznych”. Wzięli w nim udział przedstawiciele rządu, nauki i środowisk eksperckich – m.in. wiceminister obrony narodowej Cezary Tomczyk, europosłowie Adam Jarubas i Karol Karski, senator Krzysztof Kwiatkowski, a także badacze tematyki relacji międzynarodowych.
Komu służy WHO?
– Kryzys multilateralizmu to nie abstrakcyjne pojęcie, lecz realne wyzwanie dla bezpieczeństwa państw, stabilności gospodarki i codziennego życia obywateli – podkreślał kanclerz UW Robert Grey. Trudno o lepszy przykład prawdziwości tej tezy niż właśnie WHO, której decyzje coraz częściej wywołują pytanie, w czyim imieniu naprawdę przemawia.
Jeszcze ćwierć wieku temu WHO wydawała się instytucją o niepodważalnym autorytecie. Jednak wybór Margaret Chan na stanowisko dyrektor generalnej w 2006 r. zapoczątkował dekadę, którą badacze określają dziś mianem „epoki chińskiej lojalności”. Chan to urzędniczka z Hongkongu – co mogłoby sugerować pewien dystans wobec władzy w Pekinie, ale w jej przypadku okazało się mylące. Szybko zasłynęła z serwilizmu wobec chińskiego rządu.
Po wizycie w Korei Północnej w 2010 r. Chan stwierdziła, że tamtejszy system opieki zdrowotnej „może być przedmiotem zazdrości wielu krajów rozwijających się”. Wypowiedź ta – wówczas zignorowana przez większość światowych mediów – stała się sygnałem głębszej zmiany: redefinicji standardów według logiki politycznego kompromisu.
Dlaczego widząc to, świat Zachodu nie potrafił sensownie zareagować? Pytamy o to dr. Brunona Surdela z Centrum Stosunków Międzynarodowych i Centrum Europejskiego UW. – Byliśmy wtedy w zupełnie innej sytuacji geopolitycznej. Chiny zostały włączone do Światowej Organizacji Handlu w 2001 r. i wydawało się, że mogą podążyć w kierunku większej liberalizacji gospodarczej, a może nawet politycznej. Świat był wtedy znacznie bardziej optymistyczny – wierzono w trwałość porządku unipolarnego, w którym Stany Zjednoczone pozostaną niekwestionowanym liderem. To przekładało się również na postrzeganie instytucji międzynarodowych, takich jak WTO czy WHO – słyszymy.
To zaczęło się zmieniać wraz ze wzrostem asertywności Rosji i Chin. Przełomowy był kryzys finansowy w 2008 r. Wtedy Pekin dostrzegł osłabienie pozycji USA. Chiny organizowały akurat igrzyska olimpijskie, oczy całego świata były zwrócone w tę stronę. – Od tamtego czasu Chiny zaczęły masowo skupować amerykańskie obligacje skarbowe i coraz śmielej artykułować własne ambicje globalne – dodaje Surdel.
W 2017 r. stanowisko po Chan objął Tedros Ghebreyesus z Etiopii – kraju, który Chińczycy określają dziś mianem „małych Chin Afryki Wschodniej”. Nie bez powodu: Addis Abeba to kluczowy punkt projektu Pasa i Szlaku, a więc sieci polityczno-handlowych zależności budujących globalne wpływy Pekinu. To tam Chińczycy ufundowali nową siedzibę Unii Afrykańskiej. W budynku znaleziono z czasem urządzenia podsłuchowe. Wszystko, o czym rozmawiano w Etiopii, było słuchane w Chinach.
Kiedy pandemia covid-19 ujawniła nieprzejrzystość chińskich działań w Wuhanie, WHO przez długie tygodnie zwlekała z ogłoszeniem stanu zagrożenia. Tedros publicznie chwalił „przejrzystość Chin”, a gdy Tajwan – jeden z krajów, które poradziły sobie z epidemią najlepiej – próbował wziąć udział w zgromadzeniu WHO jako obserwator, jego wniosek został zablokowany. W tym samym czasie organizacja włączała do Rady Wykonawczej Koreę Północną – państwo, które głodzi swoich obywateli, ale ma prawo głosować nad wyborem dyrektora generalnego WHO.
USA poza WHO. Co dalej?
Prezydent Donald Trump, widząc, w co gra Światowa Organizacja Zdrowia, postanowił – po raz drugi w swojej karierze – że Stany Zjednoczone opuszczą jej szeregi. Decyzja nowej administracji była reakcją na sposób, w jaki WHO prowadziła postępowanie dotyczące genezy pandemii i jej początków w Wuhanie. Według Białego Domu organizacja „utraciła zdolność do niezależnej oceny dowodów naukowych” i „pozostaje pod nieproporcjonalnym wpływem Pekinu”.
Gest ten, choć symboliczny, był zarazem kosztowny. Podczas warszawskiego seminarium określano go mianem strzału we własne kolano. Bo w świecie globalnej polityki zdrowotnej nieobecni głosu nie mają, a rezygnacja z miejsca przy stole oznacza utratę wpływu na decyzje, które i tak kształtują globalny system ochrony zdrowia.
Co powinna zrobić Europa, patrząc na Amerykanów, którzy po raz kolejny wyszli z WHO? Tu zaczyna się paradoks. Z jednej strony – jak jasno wynikało z warszawskiej debaty – politycy i eksperci nie mają już złudzeń co do intencji tej organizacji ani co do faktu, że Chiny wykorzystują ją jako narzędzie swojej soft power. Z drugiej – Unia Europejska wciąż traktuje zalecenia WHO z dużą powagą, przekuwając je w akty prawne o realnych konsekwencjach gospodarczych.
To właśnie w tym rozdźwięku między świadomością a działaniem kryje się europejska słabość. Wystarczy spojrzeć na przykład zakazu sprzedaży samochodów spalinowych po 2035 r. To polityczny symbol, który coraz bardziej uwiera niemiecki przemysł. Berlin, świadom, jak skutecznie Chiny uderzają w jego motoryzację, zaczyna już mówić, że 2035 r. jest nierealny. A jednak w unijnych gabinetach wciąż obowiązuje logika urzędniczej ortodoksji, tak jakby WHO – organizacja, której wiarygodność dramatycznie spadła – wciąż była źródłem prawdy objawionej.
– Unia Europejska musi mieć w tej sytuacji jasne, wyraźne i spójne stanowisko, co, jak wiemy, jest dla niej wyjątkowo trudne. Jednomyślność nie jest najmocniejszą stroną naszej wspólnoty, przez co ciężar decyzji często przenosi się do Pekinu – mówi w rozmowie z „Polityką” dr Bruno Surdel. – UE powinna prowadzić wewnętrzną ocenę skutków każdej inicjatywy międzynarodowej – wydawałoby się, że to oczywiste, ale w praktyce kuleje. A gdzie w tym wszystkim Polska? – Możemy próbować z innymi zainteresowanymi państwami, jak Grecja czy Włochy, tworzyć koalicje tematyczne i wspólnie zabierać głos. Nie ma sensu budować nowych struktur czy organizacji od zera – nie potrzebujemy nowego WHO, tylko bardziej sprawnego i świadomego działania w ramach istniejących instytucji.