Recenzja filmu: „Jestem Femen”, reż. Alain Margot
Film śledzi prowokacyjne działania Femenu przez wiele miesięcy, aż do przymusowej emigracji na Zachód założycielek ruchu.
Film śledzi prowokacyjne działania Femenu przez wiele miesięcy, aż do przymusowej emigracji na Zachód założycielek ruchu.
Opowieść o człowieku staje się w tym dokumencie opowieścią o awangardzie muzycznej w ogóle.
Spotkanie po latach to najlepsze kilkanaście minut filmu, szkoda tylko, że na kulminację czekamy tak długo.
O przekleństwie bycia zakochanym i niemożności przekroczenia granic samego siebie.
Chwilami wydaje się, że film został nakręcony w czasach, o których opowiada.
Największą siłą filmu jest dyskretny, nienachalny ton, wyrażony spokojną pracą kamery, podkreślającą harmonię natury, niewinność przyrody i pejzażu.
Pierwsze spostrzeżenie widza może być takie, że jazda szwedzkim pociągiem to prawdziwy komfort.
Bardzo ciekawy film dokumentalny, pokazujący zjawisko multikulti w modelowym wręcz wydaniu.
Film niepotrzebnie trwa ponad dwie godziny, przeskoki czasowe rozbijają płynność narracji.
Komedia naprawdę śmieszy, także wtedy, gdy lekko narusza normy poprawnościowe, pokazując zabawne sytuacje w świecie niepełnosprawnych.
Akcja osadzona jest daleko na prowincji, w popadającym w ruinę hostelu wybudowanym w czasach rozkwitu planowej gospodarki ZSRR.
To już trzeci film nakręcony chałupniczym – w dosłownym sensie – sposobem. Każdy przemycany jest za granicę, np. zapisany na pendrivie, i trafia na festiwale.
Jak to w bajkach bywa, wszyscy sobie wszystko wybaczają, nie mają o nic żalu, pomagają; niestety, problemem jest niedopasowanie marzeń do realiów życia.
Siłą filmu nie są nowe informacje, tylko napięcie towarzyszące procesowi ujawniania działań władzy.
Jedyne, na czym w filmie warto zawiesić oko, to mocno postarzałe twarze dawnych gwiazd: Ellen Burstyn i Harrisona Forda.
Dystans twórców oraz czerpanie z obfitej mitologii popkultury, baśni, a nawet magii podnoszą niewątpliwie atrakcyjność filmu.
Bardzo przyzwoite widowisko, które budując napięcie, stawia przy okazji nieco głębsze pytania.
Męcząca atmosfera krwawej paranoi, wspomagana irracjonalną obecnością złośliwych demonów piskliwymi głosami komentującymi afrykańskie piekło, wciąga od samego początku.
Bywa dziś nazywany Jamesem Bondem Polskiego Państwa Podziemnego, ale chyba nie byłby zadowolony z tego porównania.
Nic szczególnego, poza ujawnieniem głupoty, desperacji i narastającej paranoi naiwnych rewolucjonistów.