Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Nowy rząd, nowa lista lektur, a katolicki sznyt pozostał. Po co pudrować trupa? Myślmy o młodych

Szkolna biblioteka Szkolna biblioteka Tomasz Stańczak / Agencja Wyborcza.pl
Kosmetyczne zmiany na liście lektur, które proponuje Katarzyna Lubnauer, to pudrowanie trupa. Rozumiem, że rząd obiecał nie robić rewolucji w oświacie. Ale literaturę religijną należy przenieść na lekcje religii.

Wiceministra edukacji Katarzyna Lubnauer zapowiedziała ograniczenie podstaw programowych wszystkich przedmiotów o 5–20 proc., a z języka polskiego zmniejszenie liczby lektur. To odpowiedź na oczekiwania zarówno nauczycieli, jak i uczniów, którzy zgodnie twierdzą, iż podstawy programowe mamy przeładowane, a lektur jest za dużo.

Za PiS kanon lektur zwiększył się dziesięciokrotnie!

Trzeba się jednak uzbroić w cierpliwość, gdyż zmiany zostaną wprowadzone dopiero po zapoznaniu się z wynikami pracy zespołów eksperckich, a te są w trakcie powoływania. Lubnauer wyjaśnia, że zadaniem zespołów jest dopilnowanie, aby odchudzone podstawy i pomniejszony kanon lektur nie rozjechały się z wymaganiami egzaminacyjnymi. Potrzebna jest zatem współpraca z CKE, co jeszcze wydłuży cały proces. Najwcześniej od nowego roku szkolnego dojdzie do korekty wymagań egzaminacyjnych, podstaw programowych oraz listy lektur. Nie będzie to jednak zmiana rewolucyjna.

Wywrócenie wszystkiego do góry nogami zafundował oświacie PiS po likwidacji gimnazjów i przywróceniu ośmioletniej szkoły podstawowej, czteroletniego liceum i pięcioletniego technikum. Wtedy kanon lektur w szkołach średnich zwiększył się dziesięciokrotnie (tak!). Wcześniej uczniów bezwzględnie obowiązywały tzw. teksty z gwiazdką (dzieła wymagane na maturze), a tych było jedynie osiem. Przypomnę: 1. „Bogurodzica”, 2. Wybrane pieśni, treny i psalmy Jana Kochanowskiego, 3. „Dziady” cz. III Adama Mickiewicza, 4. „Pan Tadeusz”, 5. „Lalka” Bolesława Prusa, 6. „Wesele” Wyspiańskiego, 7. Wybrane opowiadanie Brunona Schulza, 8. „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Inne teksty nauczyciel mógł omawiać z uczniami, o ile uznał to za właściwe dla rozwoju ich umiejętności. Przymusu nie było.

Zmiany, które wprowadził PiS w kanonie, były oparte na odmiennym podejściu do nauczania. Liderzy partyjni nie kryli, że są zmartwieni, iż młodzież nie zna wartości narodowych, a przez to nie rozumie i nie akceptuje pisowskich ideałów. Zmiany miały posłużyć pozyskaniu uczniowskich dusz dla rządzącej partii. Lekcje polskiego, historii oraz naprędce utworzonego przedmiotu historia i teraźniejszość służyły wbijaniu uczniom do głów umiłowania wartości chrześcijańskich i narodowych. Żeby to zrobić, powiększono kanon. Zapowiedziano też, iż każda pozycja z listy liczącej ponad 80 może pojawić się na maturze. Bardzo mocno powiało absurdem.

Język polski, przybudówka katechezy

W liceum uczniowie, przeczołgani przez również nonsensowne wymagania egzaminu ósmoklasisty, zaczynają naukę polskiego od solidnej porcji wiedzy biblijnej. Gdyby po maturze trafili do seminarium duchownego, byłoby jak znalazł. Mimo że mają dwie godziny religii, gdzie mogliby czytać i omawiać Pismo święte pod kierunkiem katechety, na lekcjach polskiego ćwiczą się w rozumieniu i interpretowaniu opowieści z Księgi Rodzaju (stworzenie świata i pierwszych ludzi, wygnanie Adama i Ewy z raju, zesłanie potopu i inne), Księgi Hioba (problem niezawinionego cierpienia), Księgi Koheleta (marność nad marnościami), Pieśni nad Pieśniami (przenośne ukazanie miłości Chrystusa do Kościoła), Księgi Psalmów („Pan jest pasterzem moim” i inne) oraz Apokalipsy św. Jana (znaki końca świata).

Nie ma w kanonie licealnym przypowieści biblijnych, gdyż te uczeń poznaje w szkole podstawowej, zresztą nie tylko. Co więc robi się na religii, jeśli treści biblijne musi realizować polonista? A przecież to dopiero początek zamieniania lekcji polskiego w przybudówkę katechezy. Polonista musi jeszcze omawiać „Kazania sejmowe” Piotra Skargi (jezuity, który chciał wprowadzenia w Polsce teokracji, czyli rządów Kościoła), liryki religijne Franciszka Karpińskiego (w swoich pieśniach skupia się na budowaniu jedności narodowej wokół religii katolickiej), „Kwiatków św. Franciszka”, literatury religijnej polskiego średniowiecza („Bogurodzica”, „Lament świętokrzyski”, „Legenda o św. Aleksym”). Na poziomie rozszerzonym są jeszcze – obowiązkowo! – „Wyznania” św. Augustyna, „Summa teologiczna” św. Tomasza z Akwinu oraz „Żywoty świętych” Piotra Skargi. Co z tego, że we fragmentach? Żeby ukryć nadmiar religijności w kanonie, trzeba było rozbudować listę lektur do ponad 80 pozycji, dzięki temu 20 dzieł religijnych jakoś ujdzie (zaledwie jedna czwarta wszystkich lektur).

Kosmetyczne zmiany, które proponuje Katarzyna Lubnauer, to pudrowanie trupa. Rozumiem, że rząd obiecał nie robić rewolucji w oświacie, dlatego usunie 5–20 proc. lektur, czyli niewiele. Katolicki sznyt w nim pozostanie. Młodzież wciąż będzie na lekcjach polskiego tuczona religijnymi treściami i wychowywana na dobrych katolików. Taką strategią nauczania literatury, gdzie priorytetem są wartości narodowo-katolickie, robi się krzywdę młodym ludziom. Lekcje polskiego to w przeważającej mierze lekcje religii, tylko w wersji podrasowanej literaturą. Trzeba by to wszystko usunąć z obowiązkowej części kanonu. Niech decydują uczniowie w porozumieniu z nauczycielem, czy wolą ślęczeć nad „Kazaniami sejmowymi” Skargi, czy chcą poznawać prozę Olgi Tokarczuk albo innego noblisty.

Kanon lektur stworzyli oderwani od życia filolodzy

Kanon mamy absurdalnie pomyślany nie tylko z powodu wtłoczenia do niego serii tekstów religijnych. Autorzy listy lektur musieli nie mieć bladego pojęcia ani o mentalności nastolatków, ani o realiach nauczania we współczesnej szkole. Kanon stworzyli jacyś oderwani od życia filolodzy. Kazali np. licealistom poznać trzy dramaty romantyczne („Dziady” cz. III, „Kordiana” i „Nie-Boską komedię”, wszystkie czytane w całości), a na poziomie rozszerzonym dodatkowo „Lillę Wenedę” Juliusza Słowackiego.

Jakby tego było mało, dorzucono klasom humanistycznym neoromantyczną „Noc listopadową” Stanisława Wyspiańskiego (obowiązkowo, nie do wyboru). Zabrałem uczniów do teatru na ten dramat, a po spektaklu na rozmowę z aktorami. Kiedy jeden z uczniów zapytał, o czym to jest, aktor odpowiedział: „Nie wiem, k…, reżyser kazał mi grać, to gram, ale nie mam pojęcia, o czym jest ta sztuka”. Taka narracja obowiązuje wśród młodzieży: „Nie mamy pojęcia, k…, o czym jest literatura polska, wbijamy sobie do głowy jedynie to, co każe nauczyciel, bo może się przydać na maturze”.

Tak rozdęty kanon doprowadził do tego, że nauczanie polskiego w szkołach średnich ograniczone jest nieomal wyłącznie do omawiania lektur. Proces ten zaczyna się w szkołach podstawowych, a w liceach i technikach „przerabianie lektur” całkowicie wypiera inne czynności polonistyczne. Ten jakże negatywny proces przypieczętowały wymagania egzaminacyjne, które kręcą się prawie wyłącznie wokół lektur. Zrezygnowano już z nauczania ortografii i interpunkcji, gdyż ta sprawność przestała być postrzegana przez system edukacyjny jako ważna. Uczeń na maturze może stracić maksimum 5 proc. za totalną ignorancję w zakresie znajomości zasad pisowni i 5 proc. za całkowitą niewiedzę w zakresie interpunkcji.

Nikomu więc nie opłaca się uczyć poprawnej pisowni, nagrody za to nie ma. Są za to cenne punkty za wyrobienie w rozumieniu i znajomości tekstów religijnych. Bardziej się opłaca zakuć Księgę Hioba czy „Kazania sejmowe”, niż opanować reguły pisania przez „ch” czy „h”, „rz” czy „ż” albo „ó” czy „u”. Nie powinno dziwić, iż dzisiaj absolwent liceum, który świetnie zdał maturę, popełnia błąd w pisowni wyrazu „rura”. Gdy zwracam uczniom uwagę (nie pisze się „róra”) i próbuję zmobilizować do nauki ortografii, mówią: „oj tam, oj tam, przecież to nie ma znaczenia na maturze”. Pisowski kanon lektur przyczynił się bardzo poważnie do tego, że pisanie po polsku stało się dla młodzieży obce.

„Bogurodzica” czy ortografia?

W oświacie wpadamy ze skrajności w skrajność. Mieliśmy kiedyś zasadę, że trzy błędy ortograficzne dyskwalifikują wypowiedź pisemną. Obecnie uczniowie mogą popełnić nawet 300, a maksymalną stratą jest nieprzyznanie 2 pkt (na 35). Zasada ta jednakowo obowiązuje na poziomie podstawowym i rozszerzonym. A zatem totalna nieznajomość ortografii w niczym nie przeszkadza, aby doskonale zdać maturę rozszerzoną z polskiego, podjąć studia prawnicze, no i polonistyczne. Gdyby młodzi absolwenci studiów polonistycznych przychodzili do pracy w szkole, mogłoby się okazać, że również oni nie znają ortografii. Wątpię, aby na uczelni wyrównywano ten brak. Nieraz sam mam dylemat, czy dopuścić do dalszej części olimpiady pracę ucznia, który wprawdzie popełnił w niej wiele błędów ortograficznych (w ogóle nie zwracał uwagi na pisownię, bo takie lekceważenie ma już we krwi), za to ma w małym palcu potężny kanon lektur. Co się naprawdę liczy w życiu: „Bogurodzica” na pamięć czy poprawna pisownia?

Widzę nieraz potrzebę nauczenia nastolatków (w jednym z najlepszych liceów w Łodzi) płynnego czytania, bo i tej umiejętności nie ćwiczono w podstawówce. Nie mam jednak czasu, poza tym nie opłaca mi się poświęcać lekcji na czytanie, gdyż muszę „lecieć” z lekturami. Problem powstaje dopiero wtedy, gdy jestem z klasą w kinie na filmie z napisami, a nie z lektorem czy dubbingiem. Na filmy nieanglojęzyczne z napisami lepiej nie chodzić, gdyż spora część uczniów nie nadąża z czytaniem. Anglojęzyczne mogą być, młodzież część dialogów zrozumie, część doczyta po polsku. Twórcy pisowskiego kanonu chyba nie znali badań, które mówią, iż umiejętność czytania i pisania jest kluczowa dla dalszych postępów edukacyjnych człowieka, a nawet jego kariery zawodowej. Jak uczeń ma dobrze rozwiązać zadanie matematyczne, jeśli źle przeczyta polecenie? Jak ma dobrze zaprezentować się w piśmie, jeśli już w pierwszym zdaniu popełnia dwa błędy ortograficzne i trzy interpunkcyjne?

Musimy pilnie podjąć decyzję, czego uczymy na lekcjach polskiego. Czy znajomości Pisma świętego, żywotów świętych i pieśni religijnych, czy umiejętności poprawnego czytania, pisania i mówienia. Lektury, choć są bardzo ważne dla kultury naszego narodu, nie mogą być jedynym wypełniaczem lekcji. To tak jakby z miłości do polskiego zboża zrezygnować z innych składników i upiec tort składający się wyłącznie z mąki. Z dobrej mąki, ale bez połączenia z innymi składnikami i użytej w nadmiarze – wyjdzie obrzydliwość, której nikt z własnej woli nie tknie. Tymczasem na lekcjach przez kilkanaście lat nauki wpychamy uczniom do gardeł mącznego potworka, będącego tortem tylko z nazwy, a potem dziwimy się, że uciekają się do najróżniejszych sposobów, byle tego nie przełknąć.

To dla mnichów, nie uczniów

Robimy wielką szkodę młodzieży, zamieniając nauczanie polskiego w obrzydliwą czynność pieczenia tortu z jednego składnika. To się nie może udać. Na każdej lekcji pocę się ze wstydu, gdy znowu muszę omawiać kolejny i kolejny zabytek literacki, wyciągnięty prosto z magazynu staroci, przyprószony patyną przebrzmiałych treści i tak samo atrakcyjny dla nastolatka jak fragment żuchwy neandertalczyka, a nie mogę sięgnąć po polszczyznę współczesną. A gdy czasem sięgam, to z duszą na ramieniu, bo przecież szkodzę uczniom, którzy mają być „wyszczekani” w słownictwie i ideałach staropolskich. Z nowoczesnego języka nie będą przecież egzaminowani.

Politycy stworzyli, a my, nauczyciele, wdrażamy system edukacyjny, który uczynił z dzieci i młodzieży totalnych ignorantów w zakresie ortografii i interpunkcji, pozbawił ich szans na nabycie sprawności płynnego czytania i rozumienia swojego języka. Szkoła nie uczy też szacunku do języka ojczystego, bo jak można szanować język, który poznaje się wyłącznie w wydaniu anachronicznym? Gdybyśmy znaleźli zahibernowanego sto lat temu człowieka – powtarzam myśl Marka Kaczmarzyka, specjalisty od neurodydaktyki – i wybudzili go, to dobrze by się odnalazł w szkole i w kościele. W tych instytucjach niewiele się bowiem zmieniło. Ten brak postępu jest najbardziej widoczny w nauczaniu polskiego. Uczymy treści, które mogłyby przydać się mnichom do odkurzania starych książek w bibliotekach klasztornych i muzealnikom do katalogowania eksponatów, natomiast człowiekowi o innych aspiracjach niż kościelne czy muzealne są totalnie do niczego niepotrzebne.

OSKKO, organizacja skupiająca dyrektorów szkół, pozytywnie podeszła do zapowiadanych przez Barbarę Nowacką i Katarzynę Lubnauer zmian w podstawach programowych i kanonie lektur. Kadra kierownicza domaga się jednak zmiany podejścia do nauczycieli. Pisowskie podstawy programowy były rezultatem braku zaufania do pedagogów. Dostali tyle do zrealizowania, żeby na lekcję nie zdołała się wepchnąć żadna treść, której nie wymyśliła władza.

Z tym podejściem trzeba skończyć. Niech nauczyciele mają czas na indywidualizowanie swojej pracy z klasami i uczniami. Na tym polega nowoczesne nauczanie, że dobiera się treści i metody do możliwości i aspiracji uczniów, a nie chorych ambicji ministra. Rozdęty kanon lektur, będący dzieckiem Zalewskiej i Czarnka, jest nie do naprawienia. Zmniejszenie go nawet o 20 proc. tylko podkreśli jego kalectwo. Nie da się uleczyć pacjenta, który ma obie nogi zajęte gangreną, przez amputowanie mu małego palca jednej stopy.

Literatura religijna – na lekcje religii

Kanon lektur z amputowanym palcem nikogo nie zachęci do pochylania się nad trupem. Co z tego, że usuniemy „Kazania sejmowe”, jeśli zostawimy lirykę religijną Karpińskiego („Kiedy ranne wstają zorze…”, „Bóg się rodzi, moc truchleje…”, „Wszystkie nasze dzienne sprawy”). Nieomal całą literaturę religijną należy przenieść na lekcje religii. A jeśli episkopat odmówi, pozostawmy to wolnej woli człowieka. Chcą, niech się uczą pobożnych treści w chrześcijańskich rodzinach, a zaoszczędzony czas poświęćmy na naprawdę potrzebne umiejętności, np. płynne czytanie, poprawne pisanie, rozumienie tekstu, twórcze myślenie.

Szkoła nie jest od tego, aby odkurzać książki, których nikt normalny nie czyta, szczególnie w takim wymiarze. Niechże ta prawda dotrze do decydentów oświaty i wreszcie zaproponują nam kanon lektur, który nie szkodzi czytelnictwu i twórczemu myśleniu. Potrzebne jest głębokie i jak najszybsze cięcie, a w kolejnych latach zbudowanie kanonu od nowa na podstawie konsultacji z uczniami i nauczycielami. Obecna lista lektur jest szczytem prostactwa i ograniczonych horyzontów. Nieomal wszyscy, nawet najzdolniejsi uczniowie, chwalą się, że nigdy tego monstrum nie tknęli. Nie przeczytali żadnej lektury – to stało się w Polsce powodem do dumy.

Jakaś zgraja łajdaków kazała dzieciakom poznawać śpiew tego umierającego ptaka, jakim jest zbiór lektur szkolnych. Przez osiem lat pisowskich rządów ten kaleki ptak zdychał, ale nie zdechł, bo był podtrzymywany przy życiu przez ministra Czarnka. Dziwnym trafem nawet po zmianie władzy nie zamierza definitywnie zdechnąć. Przykra to czynność, ale konieczna: trzeba szybko to ptaszysko dobić, inaczej umrze język polski. Parszywa robota uśmiercać stary kanon i tworzyć nowy, ale wyjścia nie ma.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Gra w Zielony Ład. W tym gorącym sporze najbardziej szkodzi tępa propaganda

To dziś najważniejszy i najbardziej emocjonalny unijny spór, w którym argumenty rzeczowe mieszają się z dezinformacją i tępą propagandą.

Edwin Bendyk
07.05.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną