Od kilku dni Wenezuela funkcjonuje w stanie praktycznej dwuwładzy. Po masowych protestach opozycji w stolicy i największych miastach kraju w rocznicę obalenia innego wenezuelskiego dyktatora, Marcosa Pereza Jimeneza, przewodniczący zgromadzenia narodowego Juan Guaidó ogłosił się tymczasowym prezydentem kraju. Zrobił to w geście wypowiedzenia posłuszeństwa i odmowy prawnej legitymizacji Nicolása Maduro, wybranego w maju ubiegłego roku i zaprzysiężonego 10 stycznia na drugą kadencję na stanowisku głowy państwa.
Nowy, równoległy rząd natychmiast został uznany przez Stany Zjednoczone, Chile i Argentynę. Z kolei w obronie Maduro stanęli tradycyjni sojusznicy – Raul Castro i boliwijski prezydent Evo Morales. Do pałacu Miraflores, siedziby wenezuelskich władz, telefon z wyrazami poparcia natychmiast wykonał też prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan, od lat odgrywający rolę jednego z kluczowych politycznych i gospodarczych mecenasów Nicolása Maduro na scenie międzynarodowej.
Czytaj także: Nicolás Maduro o krok od upadku
Putin też popiera Maduro
Z każdym kolejnym dniem coraz więcej światowych przywódców wyrażało zainteresowanie odegraniem znaczącej roli w wenezuelskim kryzysie. Pierwszy z szeregu wyrwał się Donald Trump, który Juana Guaidó jako prawowitego reprezentanta rządu w Caracas uznał zaledwie kilkadziesiąt minut po wystąpieniu przewodniczącego parlamentu przed ponadmilionowym tłumem protestujących. Sytuację zrównoważył Władimir Putin, który ustami swoich służb dyplomatycznych nie tylko zaapelował o wstrzymanie rozlewu krwi, ale zaoferował też, że Rosja odegra rolę mediatora między rządem Nicolása Maduro i liderami opozycji.
Z punktu widzenia Moskwy nagły prodemokratyczny przewrót w Wenezueli byłby szczególnie niekorzystny. Putin nie tylko wspiera tzw. boliwariańską rewolucję finansowo, zapewniając nisko oprocentowane pożyczki, będące w praktyce kroplówką dla niewydolnej gospodarki, czy inwestycje technologiczne o łącznej wartości ponad 6 mld dol. Wenezuela jest dla prezydenta Rosji ważnym przyczółkiem strategicznym. Z tamtejszych instalacji wojskowych regularnie korzystają rosyjskie jednostki marynarki wojennej, w ubiegłym roku na lotnisku Maiquetia, zaledwie dwie godziny drogi od centrum stolicy, wylądowały dwa rosyjskie myśliwce zdolne do przenoszenia ładunków nuklearnych.
Dzisiejsza Wenezuela odgrywa w międzynarodowym porządku Władimira Putina rolę zbliżoną do Kuby z czasów zimnej wojny. Położona niemal w sąsiedztwie Stanów Zjednoczonych, bogata w surowce naturalne i położona w pobliżu strategicznie ważnych punktów, jak chociażby Kanał Panamski, doskonale nadaje się jako „straszak”. Bo taki właśnie cel mają wspólne wenezuelsko-rosyjskie ćwiczenia wojskowe czy transoceaniczne loty myśliwców. Rosja przypomina w ten sposób Amerykanom i pozostałym członkom NATO, że jest wciąż mocarstwem globalnym, zdolnym do działań daleko od własnych granic, i że z jej obecnością na półkuli zachodniej należy się liczyć.
„Zielone ludziki” w Wenezueli
Putin chce chronić Maduro do tego stopnia, że jest w stanie nawet bezpośrednio zapewnić ochronę jemu i członkom jego rządu. Tak przynajmniej wynika z doniesień agencji Reutera, rozszerzonych później w materiale „Guardiana”. Reporterzy obu mediów, powołując się na dwa niezależne źródła w rosyjskich służbach mundurowych, donieśli w sobotę, że firma Wagner, prywatny podwykonawca rosyjskiej armii, znany m.in. z udziału w misjach na Ukrainie i w Syrii, otrzymał pochodzący prosto z Kremla oddział natychmiastowego sformowania dwóch grup uderzeniowych, które miałyby zostać przetransferowane do Wenezueli.
Informację o istnieniu rozkazów (choć nie o samym transferze do Ameryki Południowej) potwierdził później w rozmowie z „Guardianem” Jewgienij Szabajew, jeden z liderów Wagnera. Jeśli doniesienia reporterskie okazałyby się prawdą, byłby to pierwszy publicznie odkryty przypadek wysłania przez Rosję najemników do akcji na półkuli zachodniej.
USA bronią Guaidó
Po drugiej stronie barykady stanęły, zgodnie z przewidywaniami, Stany Zjednoczone. Koalicję poparcia dla tymczasowych władz i samego Juana Guaidó formuje głównie wiceprezydent Mike Pence, wspomagany przez będącego od lat na wojennej ścieżce z Maduro szefa departamentu stanu Mike’a Pompeo. Nagrane przez nich w języku hiszpańskim przesłania poparcia, połączone z zapowiedziami dalszych sankcji wobec zwolenników reżimu, ukazały się w mediach społecznościowych już w nocy ze środy na czwartek.
Jeszcze niedawno w chórze krytyków Maduro najgłośniej śpiewał też były republikański kandydat na prezydenta senator Marco Rubio. Zaledwie kilka miesięcy temu publicznie nawoływał do interwencji zbrojnej w Wenezueli i przeprowadzenia zmiany rządu siłą. Dziś Rubio się z tej deklaracji wycofuje, choć w bardziej radykalnych kręgach Partii Republikańskiej opcja ta jest poważnie rozważana. Jak wiemy też z książki „Strach” Boba Woodwarta, zbrojnej interwencji w Caracas w 2017 r. domagał się sam Trump, choć wówczas jego konfrontacyjna polityka miała zostać spacyfikowana przez byłego już szefa departamentu obrony gen. Jamesa Mattisa.
Póki co Amerykanie ograniczają się do działań dyplomatycznych i dalszej presji międzynarodowej. I jak widać, robią to skutecznie. W środę Maduro, w rewanżu za uznanie prezydentury Juana Guaidó, zerwał jednostronnie stosunki z USA i dał amerykańskim dyplomatom i czołowym biznesmenom 36 godzin na opuszczenie kraju. Już w piątek z tego postanowienia się jednak wycofał, zapowiadając w zamian „renegocjację amerykańskich interesów” w Wenezueli, cokolwiek w praktyce miałoby to oznaczać.
Ameryka i Europa wobec kryzysu w Wenezueli
Podobnie ostry kurs wobec socjalistycznego reżimu objęło większość rządów krajów latynoamerykańskich. Politykę „zera tolerancji” wobec Maduro i całkowite wsparcie dla opozycji podczas forum w Davos zapowiedział prezydent Brazylii Jair Bolsonaro, a w mediach społecznościowych poparli go m.in. Mauricio Macri i Sebastian Piñera. Mimo konieczności przyjęcia w ostatnich latach milionów wenezuelskich uchodźców na kontynencie nie ma jednak zgody co do oceny rządów Maduro. Wciąż popierają go wiodące postaci tamtejszej lewicy, m.in. chilijska działaczka na rzecz praw człowieka Carmen Hertz z Partii Komunistycznej.
Najbardziej wyważoną pozycję przyjęły kraje europejskie. Francja, Hiszpania i Niemcy wystosowały w sobotę wspólne ultimatum dla Maduro, dając mu osiem dni na ustąpienie z urzędu i rozpisanie nowych wyborów prezydenckich. W przeciwnym razie za prawowite uznają rządy opozycji, zrywając tym samym jakiekolwiek relacje z reżimem socjalistycznym.
Choć niejednoznaczna, to właśnie międzynarodowa reakcja na kryzys w Wenezueli może okazać się kluczem do zmiany rządu. Do tej pory opozycja nie potrafiła przekonać światowych liderów, że jest wartościowym partnerem do negocjacji i alternatywą dla Maduro. Kiedy wenezuelski prezydent łamał prawa człowieka i doprowadzał do ruiny gospodarkę swojego kraju, świat przez ostatnie lata milczał. Teraz wreszcie zabiera głos. Czy słusznym tonem, pokażą najbliższe dni.
Czytaj także: Dyktatura według Maduro