Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Nie będzie przyspieszonych wyborów. Boris mięknie, ale wciąż knuje

Premier Boris Johnson ma ostatnio wiele powodów do bólu głowy. Premier Boris Johnson ma ostatnio wiele powodów do bólu głowy. Forum
Nie będzie szybkich wyborów. Nie będzie też zgody na łamanie prawa przez rząd. Będą za to sądowe manewry wokół ustawy blokującej „no deal”, które potrwają aż do szczytu Unii 17 października. Tymczasem brytyjski parlament został skazany na pięć tygodni milczenia.

Rozgrzaną do czerwoności lokomotywę brytyjskiej polityki czeka w końcu chwila przerwy na stacji „Prorogacja” – zawieszenie prac parlamentu potrwa pięć tygodni. Tymczasem, jak mówił m.in. lider opozycji Jeremy Corbyn, na ulicach wobec posłów proeuropejskich mówi się już językiem nienawiści, a Boris Johnson jest temu winien. Polityków, którzy nie chcą brexitu bez umowy („no deal”), określa się mianem „zdrajców narodowych”.

Rząd Johnsona nie pogodził się z porażką i nie zrezygnował z dążeń do chaotycznego rozwodu z Unią Europejską, choć przegrał ostatnio, i to zdecydowanie, kilka głosowań. Izba Gmin nakazała mu niedawno, z pomocą ustawy, złożyć wniosek o przedłużenie rokowań z Brukselą do 31 stycznia 2020 r. Tymczasem w poniedziałek 9 września spiker Izby Gmin John Bercow sprawił torysom kolejną przykrą niespodziankę. Ogłosił, że w przypadku odroczenia wyborów parlamentarnych do listopada ustąpi ze stanowiska dopiero 31 października.

Czytaj także: Wyciekł tajny raport o katastrofie po brexicie bez umowy

Gambit Bercowa

Bercow będzie więc kierował pracami Izby Gmin w kluczowym momencie – po szczycie Unii 17 października. Doświadczony spiker słynie z niekonwencjonalnych poglądów i odwagi. Sprzyja przeciwnikom brexitu bez umowy i wspiera poselskie inicjatywy, które krzyżują rządowe plany. Jest w tym zresztą drugie dno. Decyzja Bercowa o pozostaniu na stanowisku do końca października oznacza, że kolejnego spikera wybierze jeszcze obecna, przeciwna „no deal” Izba Gmin. A więc i niesprzyjająca Johnsonowi.

A to nie w smak mniejszościowemu gabinetowi Borisa, który robi, co może, często na granicy prawa, by doprowadzić do brexitu 31 października. Rozwód „no deal” oznaczałby zaś nagłe cła, blokadę przepływu towarów, braki w dostawach żywności i leków, a z czasem utratę tysięcy miejsc pracy w Wielkiej Brytanii i Irlandii.

Johnson pojechał w poniedziałek do Dublina, gdzie dyskutował z premierem Leo Varadkarem o rozwiązaniach problemu otwartej granicy celnej z Irlandią Północną po brexicie, czyli tzw. backstopu (bezpiecznika) na wypadek ciągnących się rozmów o zasadach handlu ze wspólnotą. Strona brytyjska nie przedstawiła jednak żadnych nowych propozycji. Przypomnijmy: w porozumieniu wynegocjowanym przez premier Theresę May w ramach „backstopu” cała Wielka Brytania miała pozostać w unii celnej na bliżej nieokreślony okres przejściowy.

Zanim wyjechał, Boris się zabezpieczył. W obawie przed nowymi wnioskami ws. ujawnienia raportów na temat skutków „no deal” oraz ważnej rządowej korespondencji zdecydował, że Izba Gmin oraz Izba Lordów przestaną obradować już od poniedziałkowego wieczora. „Prorogacja” pozwalała kontynuować prace do najbliższego czwartku. Johnson wolał jednak ograniczyć te obrady do absolutnego minimum. Opozycja i część konserwatystów uznała to za „kompletnie niedopuszczalne”.

Manewr Borisa na niewiele się jednak zdał. Izba Gmin „wyrobiła się” z uchwałą nakazującą rządowi ujawnienie poufnych dokumentów. Nakaz przeszedł niespełna 10 głosami. Autorem projektu ustawy był zaś poseł Dominic Grieve, torys „rebeliant”.

Dało się to przewidzieć. W imieniu Johnsona (który zlekceważył debatę i nie pojawił się w Izbie Gmin) nie zabrał głosu żaden z jego ministrów czy ekspertów prawnych. Nie było też potrzebne głosowanie. Żaden z posłów, nawet konserwatywnych, nie ośmielił się krzyknąć „nie”, gdy spiker zapytał, czy ktoś odrzuca wniosek o zobowiązanie rządu do przestrzegania prawa.

W co gra Boris Johnson?

Wkrótce nastanie dziwna cisza. W kluczowym dla losów kraju momencie parlament będzie świecić pustkami aż do chwili, gdy zostanie wygłoszona mowa tronowa – 15 października królowa Elżbieta II odczyta program Johnsona.

On sam raczej będzie zmuszony wykonać ustawę blokującą rozwód „no deal”, zobowiązującą rząd do złożenia wniosku o odroczenie brexitu o kolejne trzy miesiące. Premier najpewniej zrobi wszystko, by obejść to prawo. Przede wszystkim zaskarży je przed sądami, a potem – jak dość bezczelnie zasugerował – zacznie szukać w nim luk. W Londynie mówi się nawet o dość abstrakcyjnym pomyśle Johnsona, by wysłać do Brukseli dwa listy – pierwszy byłby zgodny z ustawą uchwaloną przez parlament, a drugi sprzeczny, wyjaśniający, że premier odroczenia brexitu wcale nie chce. Partia Pracy określiła ten plan jako „nielegalny i godny politowania”. Jeremy Corbyn zgłosił zaś w Izbie Gmin specjalny wniosek o rozliczenie premiera z tego, jak traktuje prawo.

Nic więc dziwnego, że szef rządu paraduje ostatnio z dość smutną miną, co uchwycili na zdjęciach fotoreporterzy. A w ostatni weekend znów spotkała go niemiła niespodzianka – z jego rządu i klubu odeszła znana konserwatystka Amber Rudd. Oskarżyła Borisa, że jego gabinet poświęca 90 proc. energii nie na negocjacje, lecz przygotowanie gruntu pod brexit bez umowy. To cios ukazujący głębię rozłamu w Partii Konserwatywnej, zdominowanej przez skrajną, antyeuropejską prawicę. Ponoć z zamiarem dymisji nosi się kolejnych trzech ministrów.

Kto wygra wybory w Wielkiej Brytanii?

Johnson w najbliższych tygodniach, otrząsając się po serii klęsk i bez posłów na głowie, będzie prowadził dość demagogiczną kampanię wyborczą i oskarżał parlament o wrogość wobec brexitu, lekceważenie woli suwerena wyrażonej w referendum i podcinanie mu skrzydeł w negocjacjach z Brukselą. Pytanie, czy na wyborcach zrobi to jeszcze wrażenie, zwłaszcza jeśli głosowanie się opóźni.

Po brutalnym wykluczeniu z klubu ponad 20 posłów (w tym wnuka Winstona Churchilla) rząd Johnsona nie ma już nawet mikroskopijnej większości. Przedterminowe wybory (kadencja mija w 2022 r.) są nieuniknione, ale w związku z oporem opozycji odbędą się zapewne pod koniec listopada. Nie jest wcale pewne, że wygra je Partia Konserwatywna, mimo że sondaże dają jej teraz dużą, 10-proc. przewagę. Podobną przewagę Jeremy Corbyn (fakt, wówczas dość popularny, a dziś skompromitowany) łatwo zniwelował w 2017 r.

Głosowanie odbywa się w jednomandatowych okręgach większościowych – zwycięzca bierze więc wszystko. Wynik starcia z udziałem kilku silnych partii, a nie dwóch, jak dotychczas (torysów i laburzystów), jest trudny do przewidzenia, zwłaszcza że wszyscy chcą namawiać wyborców do głosowania „na mniejsze zło”. Część Brytyjczyków głosujących od lat na torysów tym razem poprze zapewne Partię Brexitu, Partię Pracy, wyjątkowo silnych i wpływowych liberalnych demokratów (jako jedyni są otwarcie przeciwko brexitowi) oraz konserwatywnych kandydatów niezależnych.

Jak ujawnił odchodzący z Downing Street doradca rządowy, poufne sondaże na zlecenie Johnsona wykazują, że w głosowaniu w listopadzie torysi mogą zdobyć mniej niż 300 mandatów. Do większości niezbędnych jest 326. Wybory mogą zatem wyłonić kolejną Izbę Gmin z mikroskopijną przewagą jednej ze stron sporu o brexit – i mogłaby to być koalicja kilku partii opozycyjnych. Dla Johnsona oznaczałoby to koniec kariery.

Bez szybkich wyborów

Johnson chciał wyborów wcześniej, 15 października. Głosowanie w Izbie Gmin w tej sprawie było jednak tylko formalnością. Brytyjska ustawa konstytucyjna wymaga większości dwóch trzecich za takim wnioskiem, teraz nieosiągalnej dla rządu. Izba odrzuciła więc w nocy, tuż przed pięciotygodniową przerwą, wniosek o rozpisanie wcześniejszych wyborów.

Zdaniem opozycji Johnson w przypadku nawet minimalnej wygranej w wyborach dążyłby niczym czołg – manewrując datami i zawieszając prace Izby – do chaotycznego brexitu, tak by zadowolić swój elektorat. Głównie nacjonalistycznie nastawionych Brytyjczyków z niektórych okręgów na północy Anglii.

Tymczasem pierwsze sondaże wskazują, że jeśli wybory odbędą się po 31 października, wynik partii Johnsona byłby słabszy. Brytyjska polityka jest jednak tak płynna i nieprzewidywalna, że zdaniem części ekspertów może się okazać dokładnie odwrotnie.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Ustalenia „Polityki”: Działacze PiS nadal zarabiają w Pekao. I to sporo

W Pekao wciąż zarabia żona najbardziej znanego ochroniarza Jacka Sasina, ale i radni PiS. Niektórzy nawet 44 tys. zł miesięcznie, nie licząc aut służbowych i zagranicznych wyjazdów. Pracownicy mają już dość działaczy PiS i czekają na nowy zarząd.

Anna Dąbrowska
30.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną