Ta decyzja zmienia jednocześnie wszystko i nic. BfV, instytucja zajmująca się bezpieczeństwem wewnętrznym, ogłosiła w piątek, że Alternatywa dla Niemiec (AfD) jest formacją ekstremistyczną. To ma znaczenie, bo o ile partia od dawna jest pod obserwacją służb, to nigdy wcześniej nie zakwalifikowano jej wprost jako szkodliwej dla sceny demokratycznej.
Do tej pory mnożyły się śledztwa w sprawie jej członków, m.in. kontrowersyjnego europosła Maximiliana Kraha, znanego z rehabilitowania Waffen SS, dzisiaj w centrum skandalu szpiegowskiego z udziałem jego asystenta, oskarżonego o pracę na rzecz Chin.
Z kolei młodzieżówka AfD swego czasu kolportowała hasła antysemickie i antydemokratyczne, więc szefowa ugrupowania Alice Weidel przed wyborami na wszelki wypadek całkowicie się od młodych aktywistów odcięła. BfV uderzyło jednak w sam środek partii, atakując wartości i założenia programowe, które stanowią jej fundament i koło zamachowe rosnącej popularności.
Czytaj też: Weidel i Wagenknecht. Wchodzą do wielkiej polityki, by obalić dziedzictwo Merkel
AfD: partia ekstremistyczna
BfV w konkluzjach liczącego 1100 stron raportu uznało partię za „niekompatybilną z wolnym porządkiem demokratycznym”. Zdaniem oficerów i analityków politycy AfD dążą do podważenia ładu demokratycznego w Republice Federalnej głównie poprzez propagowanie segregacji obywateli ze względu na kolor skóry i pochodzenie (chcieliby „traktować takich ludzi jak obywateli drugiej kategorii, również w przestrzeni legalnej”, co jawnie narusza konstytucję). Poza tym celem partii jest „wykluczenie ze społeczeństwa” jego znaczących części, począwszy właśnie od migrantów i obywateli, którzy mają korzenie w innych krajach.
Dla obserwatorów polityki naszych zachodnich sąsiadów to nic nowego; wygląda na to, że niemieckie służby po prostu wreszcie nazwały rzeczy po imieniu. Ani Krah, ani Weidel, ani Björn Höcke, kolejny działacz partii rehabilitujący nazistowskie Niemcy, nigdy przecież swoich poglądów nie ukrywali. Są rasistowskie, ksenofobiczne, skrajnie nacjonalistyczne od początku istnienia partii. I właśnie one dały jej tak wielką popularność, zwłaszcza we wschodnich Niemczech, gdzie AfD w sondażach wyprzedza wszystkie pozostałe formacje.
W szeregach AfD, zwłaszcza na średnim i niższym szczeblu, sporo jest identytarystów, osób domagających się zamknięcia szlaków migracyjnych, a nawet przesiedlenia dzieci migrantów do Afryki. Nie trzeba tysiąca stron raportu i lat analiz, żeby wiedzieć, że z demokracją nie ma to absolutnie nic wspólnego.
Z drugiej strony nie oznacza to, że AfD zostanie zdelegalizowana. Raport BfV należy traktować jako bardzo jednoznaczną, ale tylko rekomendację. Wywiad się wypowiedział: AfD nie powinna być dopuszczana do żadnych wyborów. Ale nie do wywiadu taka decyzja należy, a do Trybunału Konstytucyjnego, który może wydać taki werdykt na wniosek parlamentu. Zgodnie z tzw. prawem podstawowym, czyli konstytucją federalną, tylko jedna z izb parlamentu (Bundestag lub Bundesrat) lub sam rząd federalny może złożyć taki wniosek. Sprawa i tak przeniosłaby się zapewne przed sąd. Poszkodowani mogliby też odwołać się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.
Czytaj też: Autokrata Elon Musk. Stoi za Trumpem, teraz chce urządzać Europę. Zaczął od Niemiec
Zdelegalizować AfD?
Przywódcy AfD na razie milczą w tej sprawie. Olaf Scholz przestrzega przed „zbyt szybką decyzją” o delegalizacji, zaleca umiar i dokładne przeanalizowanie sytuacji. Była szefowa MSW Nancy Fraeser podkreśla, że „śledztwo wywiadu było apolityczne i wolne od ingerencji członków rządu”.
Najbliższe dni, a może i tygodnie nie będą spokojne. Nowy rząd, już pod kierunkiem Friedricha Merza, właściwie nie będzie miał dobrego wyjścia. Jeśli zdecyduje się na delegalizację – i zostanie zatwierdzona przez TK – najpewniej wywoła sprzężenie zwrotne. Znamy to z innych miejsc w Europie i na świecie, gdzie zagrożenie ze strony skrajnej prawicy próbowano rozwiązać na drodze prawnej i sądowej. Według sondaży AfD jest najpopularniejszą partią w Niemczech. Jak informuje portal „Deutsche Welle”, popiera ją teraz 26 proc. Niemców, podczas gdy CDU/CSU, zwycięzca ostatnich wyborów, może liczyć na 24 proc. W ciągu dwóch miesięcy chadecy stracili ponad 2 pkt proc., skrajna prawica zyskała ponad 5.
Rzecz w tym, że liberalne demokracje wciąż stawiają złe diagnozy na temat swoich wewnętrznych chorób. Skoro jedna czwarta niemieckich wyborców popiera ugrupowanie jawnie ksenofobiczne i prorosyjskie, którego członkowie potrafią powiedzieć, że „Hitler został zmuszony do inwazji na Polskę”, a Trzecia Rzesza „to plama ptasiego gówna na 1000-letniej historii narodu niemieckiego”, to rozwiązanie AfD niczego tu nie zmieni. Tak jak w przypadku nieudanych prób pozbawienia Donalda Trumpa nominacji GOP – problemem nie był on sam, ale jego baza wyborcza, która byłaby pewnie gotowa postawić na kogokolwiek o podobnych, a może i bardziej radykalnych poglądach.
Patrzmy na Niemcy
Jednocześnie brak zdecydowanego posunięcia się w kierunku delegalizacji mógłby zostać odebrany jako słabość rządu Merza i negatywnie odbić się na notowaniach jego partii. AfD zyskałaby może realne szanse na obalenie rządu, zorganizowanie przyspieszonych wyborów, a nawet triumf.
Na Niemcy trzeba uważnie patrzeć w najbliższym czasie. Jakaś forma tego konfliktu funkcjonuje bowiem prawie w każdej demokracji na świecie. Amerykanie poważnie się zastanawiają, czy są jeszcze państwem demokratycznym. W Polsce po ośmiu latach rządów PiS nie ma mowy o dialogu z opozycją, każde wybory przekształcają się w plebiscyt na temat przyszłości demokracji – lub jej końca. Hiszpanie próbują zapobiec wzrostowi poparcia Vox, oskarżając partię o nieprawidłowości w finansowaniu. A poparcie dla skrajnej prawicy wszędzie rośnie.