Bezbarwny Scholz odchodzi, Niemcy muszą opanować chaos. Polska zyska niechcący?
W ostatnim wystąpieniu do Bundestagu Olaf Scholz mówił, że „polityka nie jest grą”, odnosząc się w ten sposób do zachowania koalicyjnych partnerów SPD. Nie jest tajemnicą, że odchodzący kanclerz wini Zielonych i liberałów spod znaku FPD za upadek „koalicji świateł drogowych”. Uważa, że do klęski rządu doprowadziła nie jego zachowawcza polityka i pogłębiający się kryzys gospodarczy, ale właśnie rozgrywki między partiami, których liderzy usiłowali za wszelką cenę realizować własne interesy.
Sam jednak nie zrobił nic, by koalicję utrzymać. Według danych cytowanych przez serwisy Euronews i „Deutsche Welle” odsetek pozytywnych ocen pod adresem kanclerza ledwo przekracza 20 proc. To najniższy wynik od czasów Helmuta Kohla – w 1997 r. pozytywnie o nim wypowiadało się zaledwie 17 proc. Niemców. Scholz jest też balastem dla własnej partii, która w sondażach zdobywa ok. 17 proc. i nie ma już prawie szans na wiodącą rolę w kolejnej koalicji rządzącej.
Teraz Merz?
Deputowani przypieczętowali los Scholza, głosują za przyspieszonymi wyborami. Taki scenariusz poparło 349 członków izby, 207 było przeciwko, a 116 wstrzymało się od głosu. To jedynie prawne usankcjonowanie stanu rzeczy, który w niemieckiej polityce utrzymuje się od kilkunastu miesięcy. Kolejne wybory odbędą się najpewniej 23 lutego, a murowanym faworytem wydaje się centroprawica spod znaku CDU/CSU. Jak wynika z agregowanych danych sondażowych publikowanych przez portal „Politico Europe”, mogliby liczyć na 32 proc.