Po zamachu w Australii. Skąd się tu wzięli ekstremiści? I co ma z tym wspólnego wojna w Gazie
Z jednej strony Australia nie różni się tak bardzo od Europy – dominuje liberalna demokracja, system jest wielopartyjny, następuje regularna i płynna rotacja u władzy. Z drugiej – na Antypodach istnieje szereg regulacji, których na Starym Kontynencie albo się nie doczekaliśmy, albo byłyby trudne do przełknięcia, często uważane wręcz za naruszanie swobód obywatelskich.
Jest np. obowiązek głosowania w wyborach parlamentarnych. Dlatego choć dopuszcza się wyjątki z powodów religijnych czy złego stanu zdrowia, kraj notuje regularnie wysoką frekwencję. Od 1924 r., kiedy wprowadzono obowiązek głosowania w całym kraju, ani razu nie spadła poniżej 90 proc. Takie rozwiązanie ma swoich fanów i przeciwników, nie ma w naukach politycznych konsensu, czy jednoznacznie dobrze wpływa na kondycję demokracji. Na pewno znacznie utrudnia dojście do władzy wszelkiej maści radykałom, bo mają wprawdzie lojalne elektoraty, ale raczej mało liczne. Wysoka mobilizacja przy niskiej frekwencji potrafi się przełożyć na sporo mandatów, ale przy masowym udziale społeczeństwa w wyborach ciężko liczyć na to, że partie dalekiej prawicy czy lewicy przejmą władzę. To zwiększa stabilność i przewidywalność całego systemu.
Ekstremiści w Australii
Nie znaczy to, że ekstremistów w australijskiej polityce nie ma. Są, jak wszędzie, i coraz głośniej protestują przeciwko „układowi politycznemu”, których ich zdaniem się zużył. Niespecjalnie różnią się od radykałów w innych miejscach na świecie, zwłaszcza w krajach anglosaskich. Żądają m.in. ograniczenia imigracji, choć Australia ma w tym obszarze restrykcyjne regulacje. Nie mówiąc o tym, że czerpie dywidendę z geografii, w końcu jest krajem kontynentem, oddzielonym od reszty oceanami, nie ryzykuje więc ani lądowego, ani morskiego napływu tysięcy imigrantów. Mimo to w sierpniu przeszły przez australijskie miasta, wzorowane na brytyjskich, marsze antyimigranckie, skupiające radykałów, otwartych neonazistów i sieroty po kurczącym się prawym skrzydle dawnego politycznego centrum.
Czy to wyraz „frustracji elektoratu”, czy „radykalne demonstracje”? Granica jest cienka, choć można zapytać, czy w ogóle musi istnieć. Z definicji masowe imprezy tego typu obejmują zarówno element ekstremistyczny, jak i napędzany strachem przed utratą świata, który powoli odchodzi do przeszłości. Nie ma przy tym sensu udawać, że jeśli dziesiątki tysięcy osób maszerują pod hasłami wykluczenia konkretnej grupy społecznej z życia publicznego, to nie ma to nic wspólnego z ideologią.
W australijskiej prasie, zwłaszcza prawicowej, można znaleźć sporo fikołków intelektualnych próbujących normalizować rosnącą popularność takich wydarzeń, ale to próby często tak karkołomne, że aż śmieszne. Prym wiedzie tu australijskie wydanie konserwatywnego magazynu „The Spectator”, na łamach którego publicysta Shane Shmuel pisał w sierpniu, że „ludzie mają dość podziałów ze względu na rasę, pochodzenie czy religię”. A zaraz potem dodaje, że „jedność, integracja i tożsamość mają znaczenie” oraz że „imigracja to nie tyle konieczność dla rynku pracy, ile cyniczna strategia mająca przynieść korzyści przy urnach wyborczych”. To zastanawiająca retoryka, choć typowa dla prób normalizacji radykalizmu. Tożsamość nie ma znaczenia jedynie wtedy, kiedy chodzi o dominującą grupę etniczną czy narodową. Kiedy mowa o mniejszościach, tożsamość jest wszystkim.
Zaostrzenie nastrojów społecznych jest faktem na Antypodach, dotychczas uważanych za bardzo pod tym względem spokojne. Spory wpływ na to miała wojna w Strefie Gazy, która rezonowała tu mocno, jak w całym świecie anglosaskim. W sierpniu w największych miastach zorganizowano protesty przeciwko działaniom Sił Obrony Izraela (IDF) w Gazie – zgromadziły ponad 350 tys. osób. Dziś wielu w Australii próbuje łączyć poparcie dla kwestii palestyńskiej z atakiem na Bondi Beach, w którym zginęło 15 osób i który miał podłoże antysemickie.
Premier stanu Nowej Południowej Walii Chris Minns, reprezentujący rządzącą krajem Partię Pracy, wprowadził właśnie nowe, bardziej restrykcyjne zasady organizacji wydarzeń publicznych, argumentując, że chodzi o zwiększenie kompetencji policji. Ale wielu aktywistów – w tym niektóre żydowskie grupy o lewicowej orientacji – uważa to za łamanie wolności słowa i prawa do zgromadzeń. Bardziej radykalni działacze i sporo grup propalestyńskich idzie jeszcze dalej, uważając, że to po prostu krok w stronę uciszenia antyizraelskich demonstracji. W samym Sydney marsze przeciwko przemocy w Gazie odbywały się cyklicznie co tydzień, ale zostały wstrzymane po zawieszeniu broni.
„Bycie białym jest OK”
W szerszym pejzażu politycznym Australii pojawia się coraz więcej postaci, które chciałyby na tych nastrojach zbić kapitał. Szczególnie ciekawa jest zasiadająca w Senacie prawicowa populistka Pauline Hanson. Powtarza, że imigracja z krajów muzułmańskich powinna zostać radykalnie ograniczona, chciałaby też zakazu noszenia burki w miejscach publicznych. Dlatego dwa razy założyła ją na posiedzenie Senatu, oczywiście w formie szyderczej, bo oprócz burki miała na sobie sukienkę i buty na obcasie. Z politycznego punktu widzenia być może nie dało jej to wiele, bo została zawieszona na tydzień, a inni prawicowi politycy ją skrytykowali – nie mówiąc o tym, że akurat jej postulaty są dość absurdalne, w Australii nawet wśród muzułmanek noszenie burki jest bardzo rzadkie. Co nie zmienia faktu, że Hanson zyskała mnóstwo uwagi.
Przekłada się to na poparcie dla jej partii One Nation Australia. Populistyczna formacja, otwarcie grająca kartą rasową (jej działacze często powtarzają, że „bycie białym jest OK”), jeszcze osiem lat temu miała poparcie w granicach 3–4 proc. Dzisiaj w sondażach dochodzi do 15 proc., stabilizując się jako trzecia siła w kraju. Do przegonienia centroprawicowej Liberalnej Partii Narodowej brakuje mniej więcej 10 pkt proc., ale tendencja jest wzrostowa – przy spadkach u tradycyjnych konserwatystów.
W Australii dzieje się to, co na całym świecie. Stare partie, szanujące normy estetyczne i zasady demokracji, słabną, tracą poparcie. Ustępują miejsca ekstremistom, z ich przewagą formy nad treścią i przekazem emocjonalnym. Przykład z Antypodów pokazuje, że nikt nie jest na to do końca odporny, nawet jeśli ma 90-procentową frekwencję w wyborach.