Historia, jakiej nie znacie: Bitwa pod Koronowem, czyli o pożytkach z polskiej gościnności
Wielką wojnę z Zakonem wiadomym wyobrażamy sobie zwykle następująco: podłe krzyżactwo tak sobie nagrabiło, że nasz Jagiełło przy pomocy Witolda urządzili interwencję militarną, wklepali Niemcom pod Grunwaldem, a Malborka nie zdobyli, bo nie mieli armat. No i uknuli spisek, żeby się Polska za bardzo nie wzmocniła.
Potem zawarliśmy pokój i za niedługo znów trzeba było krzyżackie pazury siłą stępić – aż do wiadomego końca. Ale jak poczytać dokładniej, to cała sprawa nie wygląda aż tak prosto. Skomplikujmy zatem ten obraz. Oblężenie Malborka skończyło się najpierw powrotem sił Witolda na Litwę (bo mu pod nieobecność zaczęli robić nieprzyjemności zbrojni zakonnicy z Inflant) i wycofaniem – spokojnym, w całkowitym porządku – sił polskich.
W zamkach na ziemiach zakonnych, zdobytych siłą lub zajętych w inny sposób, Jagiełło pozostawił niewielkie załogi, zwykle od raptem kilkunastu do najwyżej kilkudziesięciu zbrojnych. A Krzyżacy po grunwaldzkich batach zaczęli się szybko organizować, ściągać najemników, pospolite ruszenie z Prus i gości z Zachodu, głównie ze Śląska, Czech i księstw niemieckich. Gdy wojska Jagiełły jesienią na powrót przekroczyły granicę, von Plauen dysponował już niemal 10 tys. zbrojnych i czekał na dalsze posiłki. Miał więc czym i kim wojować z Polską.
Czytaj także: Ostatnia wojna z Zakonem Krzyżackim
Armia pana wójta Küchmeistera
Jagiełło, chcąc nie chcąc, musiał przed zimą rozpuścić większość rycerstwa, domagającego się zgody na powrót do domowych pieleszy.