Recenzja filmu: „Green Book”, reż. Peter Farrelly
Film o wyobcowaniu, zagubieniu, odkrywaniu swojej prawdziwej tożsamości.
Film o wyobcowaniu, zagubieniu, odkrywaniu swojej prawdziwej tożsamości.
Powtarzane z konieczności czynności, stanowiące pierwsze sceny, pozbawione zupełnie kontekstu czy jasnej motywacji są mocnym i prawdziwym elementem tego dreszczowca.
To dokument zrealizowany przez weteranów gatunku, wspinaczy-filmowców.
Kompletny zbiór odświeżonych cyfrowo dzieł wszystkich polskiego reżysera.
Historia, która stanowi kolejny wariant dość powszechnie wykorzystywanego przez kino motywu, jest nużąca i aż nazbyt rozwleczona.
Ciche piękno tego filmu, jego wielka powściągliwość onieśmielają, wzruszają i napawają wiarą w szlachetną mądrość kina.
Film stara się przywrócić wielkość królowej Szkotów na ogół źle i niesprawiedliwie ocenianej przez historyków.
Napięcie rośnie jak w thrillerze, a nakręcająca się spirala wydarzeń wzmacnia tylko końcowe katharsis.
Film, który miał w zeszłym roku premierę w Cannes, był bardzo popularny w Korei Południowej.
Oglądanie nowego filmu Larsa von Triera jest torturą, choć niejeden widz zapewne doceni kryjącą się za tym prowokację.
Film zalicza dość niespodziewaną i nietrafioną zwrotkę: z dramatu w thriller.
Film obejmuje kilka dekad działalności polityka – od lat studenckich aż po czasy najnowsze.
Obraz jest opisem trudnej relacji ojca z nastoletnim chłopakiem uzależnionym dosłownie od wszystkiego.
Główna bohaterka jest postacią grubymi nićmi szytą.
Najlepszy film komiksowy roku, najciekawsza wizualnie animacja od lat, ale i poruszająca opowieść o trudnej relacji syna z ojcem.
Greg Zglinski w pełni utrzymuje kontrolę nad bardzo zmienną, surrealistyczną narracją.
Na niekorzyść filmu działa to, co miało stanowić jego atut: wyciszenie, atmosfera kafkowskiego osaczenia, mechanizm spadania w kolejne kręgi upodlenia.
Czego tu nie ma! Są zdjęcia do złudzenia przypominające relację z kibolskiej ustawki czy też siłowej demonstracji przeciwko władzy.
Z sześciu krótkich historyjek o Dzikim Zachodzie, które bracia Coen nakręcili dla Netflixa, cztery powstały na bazie ich dawnych, nie do końca dopracowanych, pomysłów na pełne fabuły.
Jake Gyllenhaal wykorzystał nieliczne sceny, w których tu występuje, by zbudować mocną rolę bezrobotnego ojca z Ameryki z lat 60.