Europejska Partia Ludowa od 60 lat nie tylko gra w Lidze Mistrzów Unii Europejskiej, ale nadaje jej ton, decyduje – lub współdecyduje – o kierunku integracji, wprowadzaniu najważniejszych projektów z euro włącznie, rozszerzaniu wspólnoty i co tam jeszcze wymyślimy. Obecnie politycy EPL kierują wielką instytucjonalną Trójką: Radą (Tusk), Komisją (Juncker) i Parlamentem Europejskim (Tajani).
Czytaj także: Kto zostanie nowym przewodniczącym Komisji Europejskiej
W jakiej kondycji jest EPL?
Ale złote lata się kończą. EPL nie chce odsłonić swoich badań, by nie nakręcać minorowych nastrojów, ale optymistycznie liczy na 180 miejsc w Parlamencie Europejskim – dzisiaj mają 219. Dalej będzie najsilniejszą grupą, ale z osłabionymi socjalistami już nie zbuduje proeuropejskiej większości. Potrzebna będzie szersza koalicja, może z liberałami, może z jakąś formacją Macrona. Jest jeszcze jedna niewiadoma w tej układance: siła Angeli Merkel po rezygnacji z funkcji liderki CDU. Czy uda jej się pozostać kanclerzem do końca kadencji? A jeśli nie, to czy jej następca zmieni kierunek europejskiej polityki?
Mając to wszystko z tyłu głowy, politycy EPL spotkali się na Kongresie w Helsinkach. Stąd miał popłynąć pozytywny komunikat tej rodziny politycznej na europejskie wybory w maju 2019 r. Czy udało się zrealizować ten cel?
Nastroje i wizje na Kongresie w Helsinkach
Pierwszego dnia większość występujących zwracała uwagę na wzrost znaczenia populistów, którzy nie tylko zdobywają coraz większe poparcie, jak AfD w Niemczech, ale przejmują stery rządów, jak Liga Północna i Ruch Pięciu Gwiazd we Włoszech. No i nie bardzo wiadomo, jak skutecznie to powstrzymać. Kiedy po raz tysięczny przekonują, że Unia Europejska dowodzona przez EPL wyprowadziła Europę z kryzysu i dzisiaj mamy o 13 mln więcej miejsc pracy niż 5 lat temu, to kiwniemy głową, ale czy to nas porwie? Jak po raz kolejny usłyszymy, że „united we are stronger”, to fajnie, ale już nie działa. Jak nas przekonują, że fala migracji została skutecznie zatrzymana, to może nawet się cieszymy, ale czy to wystarczy, by głosować „za Europą”?
Czytaj także: Kto i jak zrozumiał przemówienie szefa Komisji Europejskiej o stanie UE
Kilku mówców przekonywało, że tak. Kiriakos Mitsotakis, lider greckiej Nowej Demokracji, dowodził, że w najbliższych wyborach jego partia odbierze Syrizie władzę. Twierdził, że Grecja pierwsza zafundowała sobie populistyczny rząd, wiec najdłużej jego partia mogła zbierać doświadczenia i teraz już wie, jak zwyciężyć. W podobnym tonie wystąpił Grzegorz Schetyna: w ostatnich wyborach samorządowych Koalicja Obywatelska udowodniła, że z populistami można wygrywać, a spektakularny sukces Rafała Trzaskowskiego – w końcu urzędującego wiceszefa EPL – w walce o Warszawę powinien dać wszystkim zastrzyk nadziei. Warto dodać, że lider Platformy, podkreślając europejskość swojej partii, zapowiedział, że po wygranych wyborach parlamentarnych i odsunięciu PiS od władzy uruchomi plan wprowadzenia Polski do strefy euro, połączony z debatą z Polakami, podczas której Platforma wykaże zalety członkostwa w eurogrupie. No, zobaczymy.
Co robi Spitzenkandidat?
Na koniec pierwszego dnia okazało się, że nie kolejne przekonywanie o słuszności drogi partii, ale rywalizacja dwóch polityków o nominację na Spitzenkandidata może pomóc w zbieraniu głosów. Bo, po pierwsze, można to sprzedać jako proces demokratyczny wewnątrz rodziny, jako próbę wypracowania w rywalizacji najlepszego projektu dla Europejczyków. No i że nastąpi zmiana. Gdy się patrzyło na prezydium z Junckerem, Tajanim, Daulem, Barnierem, ale i Tuskiem, trudno było oprzeć się wrażeniu, że patrzy się na radę starszych. A obaj kandydaci na Spitzenkandidatów to jednak młodzież: Weber ma 46 lat, Stubb 50, ale smukłe sylwetki, sportowe hobby utrzymują ich w doskonałej formie. Świetnie mówią w kilku językach i, co ważne, z pasją, z przekonaniem, że to dla nich nie jest bla-bla, ale naprawdę wierzą w to, co mówią.
Czytaj także: Europo! Nie odpuszczaj!
O co chodzi z tymi Spitzenkandidatami?
Chodzi o polityka, którego jakaś rodzina polityczna wystawia przed europejskimi wyborami i który w razie wygrania przez tę rodzinę wyborów w skali Europy zostanie szefem Komisji Europejskiej. Nie jest to traktatowa procedura. Traktat lizboński wymaga bowiem, aby „Rada Europejska, stanowiąc większością kwalifikowaną, mianowała przewodniczącego Komisji w celu zatwierdzenia przez Parlament Europejski, z uwzględnieniem wyników wyborów do Parlamentu Europejskiego”. Czyli przymusu nie ma, ale nie tak dawno PE przyjął dokument, w którym ostrzegł państwa członkowskie, że odrzuci każdego pretendenta niebędącego Spitzenkandidatem wskazanym przez jedną z pięciu partii europejskich. To nie tylko walka posłów, by traktowano parlament z szacunkiem, ale próba utrzymania procedury, która wytrącała z rąk eurosceptyków argument, że Komisja Europejska się szarogęsi, a nie ma demokratycznego mandatu.
Proces wyboru kandydata na szefa KE jest bardziej demokratyczny?
Jean-Claude Juncker był Spitezenkandidatem EPL w wyborach 2015 i ostatecznie został szefem Komisji. „Tak trzymać”, mówią posłowie, ale w Radzie wielkiego entuzjazmu nie ma. Po nieformalnym szczycie w lutym tego roku Donald Tusk mówił: „Pogląd, że proces Spitzenkandidaten jest bardziej demokratyczny, to pogląd błędny. Traktat mówi, że przewodniczącego Komisji proponują demokratycznie wybrani liderzy państw członkowskich. I dopiero wtedy on lub ona powinna być zatwierdzana przez demokratycznie wybranych posłów do Parlamentu Europejskiego. To daje podwójną demokratyczną legitymację szefowi Komisji. Odrzucanie któregokolwiek z tych dwóch źródeł legitymacji oznacza mniej demokracji, a nie więcej”.
W istocie raczej chodzi o to, by Radzie, która ma i chce mieć dalej najwięcej do powiedzenia w Unii, nie zabierać wpływu na tak ważną decyzję. Jest jeszcze jeden kłopot: Emanuel Macron i jego En Marche! nie należą do żadnej z pięciu politycznych rodzin, która mogłaby wystawić swojego, czyli francuskiego kandydata. No a czy można walczyć o Europę, reformować ją z pominięciem Francuzów? Odpowiedź jest jasna.
Na początku i Angela Merkel nie wyrażała entuzjazmu dla tej procedury, a już szczególnie była ostrożna w popieraniu Manfreda Webera, bo czy Europa będzie chciała mieć Niemca na tak ważnym stanowisku, gdy i tak uważa się ten kraj za najważniejszy w Unii? Ale napięcia wewnątrz koalicji CDU/CSU zmieniły to podejście: oficjalne poparcie dla Bawarczyka przez panią kanclerz zostało dobrze przyjęte w kraju. I Weber przeszedł.
Jak głosowała PO?
Ciekawe było, jak zachowa się PO. Kuszące mogło się okazać poparcie dla Stubba, bo ten nie zostawia suchej nitki na Orbánie i Kaczyńskim. A Weber tuż przed wyborami na Węgrzech w kwietniu tego roku pojechał do Budapesztu i poparł Fidesz. Potem się nieco zreflektował i zagłosował za rezolucją Parlamentu Europejskiego zalecającą uruchomienie wobec tego kraju art. 7, ale wiadomo, że po cichu Orbána broni. Popierając Stubba, mogła też Platforma akcentować w kraju, że nie jest prawdą, iż popiera Niemca i robi to, o co prosi pani Merkel. Ostatecznie Grzegorz Schetyna oznajmił, że zagłosują na Webera. Z tym że głosowanie było tajne i niewykluczone, że niektórzy z delegatów oddali głos na Stubba. Weber wygrał, zdobywając blisko 80 proc. głosów delegatów.
Jakie poglądy ma Manfred Weber
Co w jego przekazie może porwać Europejczyków, w tym tych konserwatywnych? W emocjonalny sposób Weber mówił, że kocha Europę z jej różnorodnością, uwielbia wszystko, co stanowi o tym, że jest Bawarczykiem, Niemcem, a na koniec Europejczykiem. Z tym że doceniając tę różnorodność, chce zwrócić uwagę na jedną rzecz, która występuje w każdej europejskiej wiosce niezależnie od kraju i miejsca: wszędzie jest chrześcijański Kościół. I chrześcijańscy demokraci powinni nie tylko to widzieć, ale i podkreślać wspólnotę chrześcijańskich wartości Europy. Dostał za tę wypowiedź wielkie brawa!
Po raz kolejny zareklamował też autorski pomysł, który wychodzi poza sprawy typu terroryzm, zmiany klimatyczne, migranci czy populiści. Chce, by Europa pokonała nowotwory. Emocjonalnie mówił, że 40 proc. delegatów musiało albo samemu, albo w rodzinie spotkać się z tą straszną chorobą. Jego brat zmarł na raka. Chciałby połączyć siły naukowych instytutów, wesprzeć badania unijnymi pieniędzmi i wspólnie pokonać tę chorobę. Myślę, że to bardzo dobry pomysł, typowo „dla ludzi”.
Tusk ma przesłanie dla Orbána
Drugiego dnia Kongresu uwagę przykuł Viktor Orbán, a właściwie to, co z nim zrobią. Szybko okazało się, że nic, i to dalej będzie problem dla EPL, który chce się przecież promować jako jedna rodzina, z tymi samymi celami, sklejona wspólnymi wartościami. Dlatego wszyscy czekali, co powie sam Orbán. I znowu zrobił stary numer, czyli współgrał „z linią partii”. Przypomniał wielkiego Niemca Helmuta Kohla, który bojowników o wolność takich jak on i jego koledzy zaprosił do europejskiej rodziny. Mówił o rocznicy upadku muru berlińskiego, co mogło się zdarzyć dzięki odwadze Europy Środkowo-Wschodniej. I wyraził opinię, że Europa będzie silna, gdy złożą się na nią państwa, które odnoszą sukces. Państwa z narodami, które posiadają silną identyfikację. – Europa musi być Europą ludzi i dla ludzi – albo jej nie będzie. Socjaliści walczą o Europę bez wartości, bez korzeni, a my chcemy Europy i chrześcijańskiej, i demokratycznej. Jesteśmy partią zwycięzców, zwycięstwo jest w naszym DNA – mówił lider Fideszu. No i do czego tu się przyczepić? Dostał brawa, a potem głos zabrał Donald Tusk.
Czytaj także: Usunąć partię Orbána z europejskiej chadecji, czyli Unia może się bronić przed autorytaryzmem
Tusk o nikim nie mówił wprost, ale zrobił takie zestawienie: jeśli ktoś nie przestrzega zasad państwa prawa, nie może być chrześcijańskim demokratą. Jeśli ktoś niszczy niezależność sądownictwa, nie może być chrześcijańskim demokratą. Jeśli ktoś likwiduje wolne media, nie może być chrześcijańskim demokratą. I tak to mniej więcej szło. Ktoś powie, że obaj politycy po prostu wybrali inne akcenty w swoich wystąpieniach, ale to jawne udawanie. Tusk powiedział to, co wielu myśli, czyli że nie ma prawdziwej jedności w tej rodzinie, ale przed wyborami nikogo nie wyrzucą, bo zgodnie z maksymą Manfreda Webera jesteśmy przecież budowniczymi mostów. Niektórzy tylko się obawiają, że most był zbudowany dla Orbána i okaże się po wyborach tym jednym mostem za daleko.